12 maja 2013

Episode Three


Parę namiotów, ognisko, od chuja ludzi. Wszystko umiejscowione na pewnej polance przy lesie. Tutaj zawsze były najlepsze imprezy, a teraz zebrało się naprawdę sporo ludzi. Wreszcie koniec z budą, przynajmniej na dwa miesiące. Usiadłem na wielkim, przewróconym pniu i odpaliłem sobie papierosa. Nadal byłem wkurwiony, a raczej… Smutny…? Nie wiem czy można to tak nazwać… Westchnąłem cicho, a po paru sekundach usiadł obok mnie Axl.
- Pogadaj z nią dzisiaj. Przeproś, że nawrzeszczałeś. Wyjaśnij sytuację. Powiedz jej, co czujesz….
- I na chuj to, skoro ona woli ciebie?! Nie od dziś jej się podobasz, rozumiesz? – opierdoliłem go, przy okazji podniesionym głosem zwracając na siebie uwagę paru  osób.  Wstałem i poszedłem się przejść. Błąkałem się dobrych kilkanaście minut po ścieżce, a raczej łaziłem w tą i z powrotem, i po pięciu fajkach stwierdziłem, że się dzisiaj najebię. Wokół ogniska były poustawiane kołki z drewna, na których niektórzy siedzieli i piekli kiełbaski. Przechodząc obok jakiejś grupki poczułem, że palą coś więcej niż fajki. Usiadłem w końcu na kocu obok skrzynki taniego wina. Otworzyłem jedno i od razu opróżniłem połowę. I zauważyłem Andy.  Stała obok ogniska, parę metrów ode mnie. Gadała z jakąś dziewczyną, śmiały się z czegoś. Jakiś koleś przyszedł i objął blondynkę, z którą gadała. Może poczuła, jak ją obserwuję…? Odwróciła się w każdym razie w moją stronę i tym samym z twarzy zszedł jej uśmiech. Zacząłem czuć coś jakby… wyrzuty sumienia. I kurewski smutek, przygnębienie… tak, teraz byłem tego pewien. Miałem ochotę skulić się tu gdzie siedziałem i przeczekać tak resztę pieprzonego życia. Zamiast tego jednak trzymałem tylko to pieprzone wino w ręce i patrzyłem na nią, jak na  jakiś okaz w zoo. Wyraz jej twarzy nie był zbyt przyjazny, to trzeba przyznać. W końcu odwróciła się i gdzieś poszła. A ja dalej trzymałem to wino.

Parę siarczanów później, było już po pierwszej. Niektórzy się zmyli, a ci, co tu  nocowali albo zgonowali już w namiotach, albo się pieprzyli, albo pili dalej. Ja siedziałem na tym pniu co wcześniej, cały wieczór nie zaszczycając nikogo ani słowem. Najebałem się, tak jak zamierzałem. Ale wcale nie było fajnie. Miałem kurewską ochotę wrócić do domu, tylko że nigdzie nie było widać Rose’a. W końcu stwierdziłem, że pierdolę to i wstałem z zamiarem powrotu. Lawirowałem między kocami, krzesłami i namiotami.
- Może… nie… nie teraz…? Nie wiem… - usłyszałem cichy, przerywany szept gdzieś za sobą. Bardzo znajomy.
- Cii…. Zaufaj mi, kotku. Nie pożałujesz.
Axl właśnie namawia Andree, żeby wskoczyła do namiotu, gdzie ją przeleci. Kiedy mój mózg przetwarzał w kółko właśnie to jedno zdanie, usłyszałem tylko cichy chichot i dźwięk zasuwania zamku w namiocie. Było ciemno, niczego nie widziałem. Za to czułem tak kurewskie wkurwienie, że byłem gotów rozpierdolić wszystkie te namioty żeby tylko dorwać Rose’a i powyrywać mu nogi z dupy. Zajebisty kumpel. Naprawdę! Kurwa, miał mi pomóc ją zdobyć, miał jej pokazać że nie jest zainteresowany, a on wykorzystał to wszystko po to żeby ją przelecieć! Chciałem krzyczeć, ale zamiast tego pierdolnąłem tylko butelką po winie w jakieś kamienie, gdzie się rozbiła. Parę dziewczyn pisnęło ze strachu, a faceci zaczęli coś kląć, ale miałem na to serdecznie wyjebane. Poszedłem prosto do domu. Chyba nawet biegłem. Wparowałem do korytarza, nie zwracając uwagi na to że wszyscy śpią. Zataczając się jebnąłem buty gdzieś pod ścianę i zacząłem toczyć się w stronę schodów.
- Jeffrey? – usłyszałem głos matki. – Wiesz, która godzina? Gdzieś ty był?! Miałeś przyjść o północy, a jest przed trzecią! …Czy ty jesteś pijany?! – zapytała kiedy prawie zjebałem się ze schodów. – Jeffrey!
- Kurwa, parę godzin w tą czy w tamtą, kobieto, daj żyć! – podniosłem głos.
- Nie takim tonem! –  usiadłem na schodach, bo kiedy stałem tak i chybotałem się na prawo i lewo, zacząłem mieć mdłości. Spojrzałem na matkę. Właściwie… nie była zdenerwowana. Bardziej skołowana i wystraszona. Poczekałem, aż skończy swoje przemówienie przykładnej mamusi, wstałem i przytuliłem ją. Chyba była zaskoczona, bo nawet nie odwzajemniła mojego jakże wylewnego gestu. Zrobiła to dopiero po dłuższej chwili.
- Mamo. Jeśli tak bardzo chcesz wiedzieć, to najebałem się dlatego, że moje życie prywatne właśnie chuj strzelił. Nie mam już nic, kurwa, zupełnie nic i normalnie gdybym był tym kujonem, Colinsem z mojej klasy to poszedłbym teraz na strych i się powiesił. Ale spokojnie, ja nadal jestem zajebistym sobą, więc prawdopodobnie pójdę teraz na górę i przez kolejny tydzień nie wychylę się z mojego pokoju, wegetując tam, grając, pisząc, płacząc i wyklinając na ten popierdolony świat. Kocham cię, mamo, nie martw się o mnie. Naprawdę. Przepraszam za wszystko. – wszystko mówiłem takim tonem, jakbym oznajmiał jej że idę do wojska. Westchnąłem cicho na koniec, odsunąłem się, ucałowałem ją w czoło i ruszyłem na górę.  Biedna mamuśka była tak zaskoczona, że stała w bezruchu, patrząc na mnie jak na ducha i nie będąc w stanie wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Zamknąłem się w pokoju. I jak mówiłem , nie wychodziłem z niego przez równy tydzień.

Kiedy w końcu nadszedł dzień, w którym zaszczyciłem rodzinę swoją osobą przy śniadaniu, nikt nawet nie odważył się pisnąć słowa. Zachowywali się jakbym przybył z zaświatów. Usiadłem, zjadłem i poszedłem. I to tyle. Wielki come back. Nie powiem jednak że jakoś wielce brakowało mi oklasków i zaczepek ze strony małych gnojków. Awantury matki też były zbędne. Było dobrze tak, jak było. Po wykąpaniu się i ogólnym ogarnięciu stwierdziłem, że wypadałoby wyjść do sklepu, chociażby po fajki, bo się skończyły. Zacząłem się ubierać, kiedy usłyszałem głos matki z dołu, że Rose się tu przytoczył.
- Każ mu wypierdalać! – odkrzyknąłem. Nie byłem jeszcze psychicznie gotowy na to starcie. Byłem pewny, że to nie koniec naszej przyjaźni, ale teraz byłem gotowy rozpierdolić go na tak małe kawałki, że pierdolonemu świetlikowi mogłyby wpaść do oka. A to mogłoby uniemożliwić nasze dalsze kontakty.
Odczekałem jakieś pół godziny, od kiedy matka wyjebała rudzielca z domu i sam wyszedłem. Taak, dawno już nie oddychałem tym zanieczyszczonym powietrzem. Kupiłem w najbliższym kiosku papierosy i udałem się do parku, gdzie przysiadłem sobie kulturalnie na ławce i zacząłem rozmyślać nad tym, jak to szybko i zajebiście łatwo wszystko się zjebało. Przez cały ten tydzień, kiedy byłem offline, miałem sporo czasu na przemyślenia. Stwierdziłem między innymi, że nie pozwolę jakiejś lasce zepsuć relacje między mną i Axlem, i tym samym naszych planów dotyczących założenia zespołu. Doszedłem też do wniosku, ze Andrea jest po prostu zwyczajną, puszczalską szmatą, skoro ot tak dała się przelecieć rudemu. Tak, od paru dni perfidnie jej nie trawiłem. Wyrzuciłem peta i podniosłem tyłek z ławki, kierując się do domu. I to by było tyle jeśli chodzi o spacerek.
Tak przynajmniej myślałem. W połowie drogi usłyszałem znajomy głos.
- Izzy! – odwróciłem się i ujrzałem… Mhm, Andy.
- O… - nie pałałem entuzjazmem, przyznam. Eh, no kurwa, dobra! Po prostu dobrze ten entuzjazm ukrywałem. W sumie miałem mieszane uczucia.
- Długo… się nie widzieliśmy… - uśmiechnęła się niepewnie. Zmierzyłem ją wzrokiem i starałem się zachować między nami dystans.
- Taa… No… musieliście być z Rose’m bardzo zajęci. -  kurwa, debil. Idiota. Skończony bezmózg do chuja! Nie wiem po co to powiedziałem, chyba żeby specjalnie zaznaczyć jaki jestem zazdrosny… W każdym razie, nie zareagowała tak jak oczekiwałem. Zrobiła natomiast coś totalnie… nieoczekiwanego. Odwróciła głowę i jakby otarła łzy. Aż mnie serducho zabolało, no…
- Tak, pewnie. – zaśmiała się gorzko. – Olał mnie po ognisku… Najpierw mówił że nic nie pamięta, potem nagle, że i tak by nam nie wyszło, potem przeprasza, bo był pijany i go poniosło, każe  mi zapomnieć… w między czasie widzę go z dziesięcioma innymi laskami. Więc tak, byliśmy bardzo zajęci, wspaniale się bawiliśmy, szczególnie ja…
Czy ja wspominałem coś o bólu serducha? Jeśli tak, zapomnijcie. W tym momencie czułem tylko jebaną satysfakcję, a na mojej zajebistej twarzy pojawił się kpiący uśmiech.
- I przyszłaś do mnie, żebym poprawił ci humor? Mam powiedzieć jaki to Axl jest „be”, iść do niego i mu wjebać, czy może przelecieć cię, żebyś poczuła się lepiej? – mój ton był zaskakująco chłodny. Mówiłem to wszystko, patrząc na nią ze złością i widząc jak jej wargi drżą, a oczy się szklą. – Jesteś kurwa żałosna. Kiedy mówiłem ci, jaki on jest, zamiast posłuchać to jeszcze mi nawtykałaś, kurwa. Puściłaś się z nim i teraz przychodzisz w łaski, wielce zaskoczona że nie ma ślubu i różowego pałacu? – zaśmiałem się gorzko. – Wiesz co…? Wypierdalaj. Spierdalaj z mojego życia, bo tylko wszystko komplikujesz.
Zakończyłem swój monolog i minąłem ją, zostawiając tam z łzami płynącymi po policzkach. Kiedy odwróciłem się, nadal tam stała i drżała lekko. Musiała płakać. Po chwili spuściła głowę i  nie oglądając się zaczęła iść prawdopodobnie w stronę domu. Tak, dopiero teraz zrobiło mi się jej szkoda. Przesadziłem, i to w chuj. Nie chciałem żeby wszystko brzmiało tak ostro, nie chciałem kazać jej wypierdalać… Po prostu cały czas pamiętałem tamtą sytuację, ten moment kiedy mi kurwa mówi, że czuje coś do Billa, a potem wskakuje mu do namiotu… To , do cholery, naprawdę bolało… Więc niech suka za karę też cierpi.  Chociaż zmarnowałem prawdopodobnie właśnie jedyną szansę na to, żeby coś między nami zaczęło się dziać…
Ta, biłem się tak z myślami całą drogę do domu. Aż zaczął mnie łeb nakurwiać, i skończyło się tym, że naćpałem się tabletek i poszedłem spać.

Także przez pierwszy miesiąc wakacji z nikim się nie widziałem. Z Axlem, z tą ździrą, z innymi znajomymi, z nikim. Dopiero na początku sierpnia zdecydowałem się zapukać do drzwi rudzielca. Powyklinaliśmy na siebie, dostał ode mnie w ryj, potem się uściskaliśmy i poszliśmy na piwo. I tak wyglądało nasze pogodzenie się. Opowiadałem mu o tym co robiłem, czyli właściwie dużo nie mówiłem. Opisałem tylko moje nastawienie do Andy. Był tym dosyć zaskoczony, ale nie drążył tematu. Opowiedział mi za to, jak było w NY, gdzie pojechał stopem z Paulem i Monic, że grał w paru miejscowych zespołach, ale nie na długo. Ze ilość jego potyczek z funkcjonariuszami odzwierciedlała już całkiem pokaźna liczba, że parę razy siedział i jego starzy przewalili dość sporą ilość kasy na jego grzywnę. Ogólnie.. całkiem nieźle się bawił. Tak więc ostatni miesiąc wakacji, jak się można domyślić, spędziłem w podobny sposób jak Axl pierwszy. I… nadeszła szkoła.

- Stary, ale ty głupi jesteś. Na twoim miejscu olałbym budę, skoro nie miałeś przez to przesrane i nie wracał tam! – ja, Axl i Paul szliśmy właśnie na spotkanie pierwszego stopnia z pierwszym dniem, rozpoczynającym trzecią klasę w Jefferson High.
- Pierdolisz od rzeczy. – zgasiłem grzecznie kolegę. – Rose doznał chyba objawienia, skoro w tym jego małym i wyssanym przez tanie jabole mózgu pojawiła się myśl, że może jednak warto skończyć szkołę.
- Przypierdolę ci za te wzmianki o mózgu! – obruszył się sam zainteresowany. Poklepałem go tylko po głowie, mrucząc pod nosem „dobry Axl, nie denerwuj się” i uchyliłem się parę sekund później przed jego ciosem, śmiejąc się razem z Paulem.  – Chuje.  – skwitował nas rudzielec i sam zaczął się śmiać. Jakoś przeboleliśmy w każdym razie ten dzień…  Wszystko byłoby w całkiem poprawnym porządku, gdyby nie to, że parę razy widziałem Andy. Tak, jasne, że było to nieuniknione, ale…  kurewsko dziwnie czułem się, patrząc tak na nią, ale nie uśmiechając się. Mijając ją bez słowa… Czasami myślałem nad tym czy by z nią nie pogadać, przeprosić i wyjaśnić sobie niektóre sprawy… Brakowało mi jej, to jasne. Naszych wypadów, tylko ja, Axl i Andrea. Głupich pomysłów, łamania przepisów… Ale były dni kiedy nawet przez sekundę o niej nie myślałem. Było ciężko, ale nie aż tak, żebym popadał w jakąś depresję. Z drugiej strony ciekawe jak ona sobie radziła…? Oczywiście, że Axla nie mogłem zapytać, toż gówno wiedział. Nikogo w sumie, bo Andy nie zadawała się z żadną osobą z jaką ja teraz. Znaczy, znajomych mieliśmy tych samych, ale nie przyjaciół. Właśnie szedłem naszym szkolnym korytarzem, by zwlec się spóźniony na matmę, kiedy… Bum. I książki się posypały.
- Cholera, wybacz… zagapiłam się…
- Nie pierdol, tylko patrz kurwa jak…. – podniosłem wzrok i zobaczyłem… kogo? No zgadnijcie. Na mojej twarzy od razu pojawiło się coś na kształt obrzydzenia. – Oo… - wydałem z siebie odgłos jakby mi ktoś podsunął zdechłego kota pod nos. Klęczała, zbierając książki. Spojrzała na mnie ze smutkiem i żalem. I może jakby… tęsknotą? Z moich oczu za to pogarda ciekła strumieniami. Stałem tak tam i patrzyłem jak zbiera książki. Milcząc i patrząc na nią jak na ostatnie ścierwo. Podniosła się i spuściła na chwilę wzrok, otwierając buzię, ale zaraz ją zamknęła. Kiedy znowu podniosła głowę po jej policzkach spływało akurat parę łez. Od razu złagodniałem, jednocześnie czując to cholerne ukłucie w sercu. Znowu doprowadziłem ją do płaczu. Robiłem to kurwa świadomie, z jakąś pierdoloną satysfakcją, ale… nie wiem, nieumyślnie? Nie no. To bez sensu. Trudno to kurwa określić. Wyminęła mnie, wpatrując się w podłogę i szybkim krokiem ruszyła do damskiej toalety.  Chciałem coś zrobić. Iść za nią. Przytulić. Pocieszyć. Przeprosić.
Nie.
Nie kurwa, nie będę padał przed tą suką na kolana, jeszcze czego, kurwa. To jej wina, że się nie odzywamy.
Wszedłem do klasy.

I mijało. Miesiąc, dwa miesiące, listopad, grudzień, potem święta, ferie i te sprawy. Kolejne miesiące… Znowu lato zajrzało do Laffayezadupia. Prawie codziennie chodziłem najebany, a jak akurat nie piłem to jarałem, wciągałem co się dało. Na koniec jednak wziąłem się w garść i zdałem jebaną maturę. Na dwa, bo naćpałem się jakichś pobudzaczy umysłowych i zbajerowałem do tego trochę egzaminatorkę. No, ale ZDAŁEM. Oczywiście trzeba to było opić. Bal olałem, za to poszedłem z  Paulem i paroma innymi znajomymi na domówkę do Sindy. Miała wieeelką chatę. Jak hotel, kurwa. Burżuazja jebana. Robiła imprezę dla maturzystów. Axl… No tak, hm… W sumie po jakimś tygodniu po rozpoczęciu roku go wyjebali ze szkoły i tym zniszczyli jego dobre intencje, więc maturzystą nie był. Mimo to i tak wjebałby się na imprezę, gdyby nie to że siedział w areszcie. No więc… Jest sobie impreza. Pijemy, bawimy się… Siedziałem akurat na tarasie, bo tam był basen i laski latały w samych strojach.
- Hej, Izzy… - usłyszałem obok siebie. Odwróciłem się i o mało co nie zadławiłem drinkiem. Andy. Była w czarnej sukience, takiej obszytej koronką. Z luźniejszymi rękawami, opadającymi jej na przed ramiona i zajebistym dekoltem. Odwróciłem spojrzenie od jej piersi i przeniosłem na oczy. Była pijana. Pewnie dlatego odważyła się zagadać. – Słuchaj… ja… kurwa, przepraszam. Tak cholernie cię przepraszam. – głos jej lekko zadrżał, a wzrok wlepiła w ziemię.  – Wiem, że odjebałam coś po czym nawet nie masz ochoty na mnie patrzeć… Ja… Chciałabym to jakoś naprawić. Byłam głupia… ślepa, że nie zauważyłam tego, że… to… ty… - podeszła bliżej i wbiła we mnie spojrzenie swoich błękitnych oczu. - …Że... nie wiem jak to ująć. Podobałam ci się…? – wzruszyła ramionami. – Bo… było tak, nie…? Dlatego tak zareagowałeś kiedy mówiłam ci o… o Billu. I dlatego potem zachowywałeś się tak na ognisku…
Urwała i patrzyła na mnie wyczekująco. Nie wiedziałem, kurwa, co odpowiedzieć. Więc dopiłem whisky do końca i odstawiłem szklankę. Zmierzyłem ją wzrokiem i kiwnąłem twierdząco głową. Przyciągnąłem ją do siebie, kładąc dłonie na jej talii. Nie protestowała. Myślała chyba, że chcę przytulić ją na zgodę, bo od razu do mnie przylgnęła.
- Dalej mi się podobasz… - wymruczałem jej do ucha i poczułem jak przeszedł ją dreszcz. Byłem wcięty, ale nie tak pijany jak ona. Zjechałem dłonią na jej pośladek. – Chodźmy do jakiegoś pokoju, zostańmy sam na sam… Nikt nie będzie nam przeszkadzał, co ty na to…? – nadal miałem  obniżony głos, a ona zachowywała się jakby moje słowa były dla niej rozkazami i posłusznie je wykonywała. Po chwili już zamykałem drzwi od sypialni rodziców Sindy. Andy położyła się na łóżku, kładąc ręce ponad głowa i przeciągając się przy akompaniamencie cichego pomruku. Kurwa, to było jednoznaczne do „chodź tu i przerżnij mnie w końcu”. Jak mogłem nie spełnić jej prośby…?
Pochyliłem się nad nią i musnąłem ustami skórę na jej szyi, przesuwając potem nimi w górę. Uśmiechała się i dalej miała zamknięte oczy. Jutro niczego nie będzie pamiętać. Lepiej dla mnie. Po paru sekundach składałem już kolejne pocałunki na jej rozgrzanych wargach. Kurwa, ile ja czekałem na ten moment. Żeby choć ją pocałować, a teraz…? Teraz leży pode mną, gotowa i chętna, kurwa, otwarta na propozycje tego co mogę z nią zrobić. Zajebiste uczucie. Obróciłem się z nią, nie przerywając pocałunków, tak, żeby leżała na mnie i zacząłem rozpinać jej sukienkę. Zero protestów, kiedy powoli ją z niej zdejmowałem. Znowu zmieniliśmy pozycję i teraz to ja leżałem nad nią, chłonąc wzrokiem jej zajebiste ciało. Uśmiechnęła się  tylko i zdjęła mi koszulę, zaczynając dobierać się do spodni. Zamruczałem cicho i zacząłem obsypywać pocałunkami jej dekolt. Po chwili leżeliśmy już w samej bieliźnie, całując się zachłannie. Całkowite odcięcie od całego świata, teraz liczyła się dla mnie tylko ta chwila. Tylko ta dziewczyna. Wszystko inne, straciło znaczenie. To, co zrobiła. To, co się działo. Nawet to, że właśnie jesteśmy na imprezie. Kogo to, kurwa, obchodziło?
Po kolejnych minutach, które zdawały się być godzinami, leżeliśmy nago. Zwiedzałem ustami i językiem każdy możliwy skrawek jej ciała, wsłuchując się w ciche westchnienia. Kiedy czułem, że jest gotowa, wszedłem w nią. Tak po prostu. Kurwa. Jakby była jakąś pierwsza lepszą, poznaną na imprezie laską, albo jakbyśmy ze sobą byli, nie wiem. Choć w zasadzie, zdecydowanie była tą pierwszą opcją. To, że teraz się z nią pieprzyłem, praktycznie bez jej zgody, bo wydaje mi się, że była zbyt pijana żeby myśleć, jakoś szczególnie mi nie przeszkadzało. W końcu dostałem, czego chciałem. Doprowadziłem ją na szczyt i sam  skończyłem prawie w tym samym momencie. Żeby nie wyjść na skurwiela nie wyszedłem od razu z pokoju tylko położyłem się obok. Od razu się do mnie przytuliła. Kurwa, jeszcze jakiś czas temu z pół roku jarałbym się takim obrotem sytuacji.
- Izzy…? – usłyszałem jej cichy, łagodny głos.
- Hm…?
- Jeszcze raz cię przepraszam… Chciałabym to cofnąć. Chciałabym… być z tobą. C…coś do ciebie czuję.
Przez chwilę leżałem sparaliżowany, przetwarzając jej słowa.
- Jesteś pijana…
- No... I dlatego jestem w stanie ci to w końcu powiedzieć. Wybacz, że jestem takim kurewskim tchórzem… Powiedz… mamy… mam… jeszcze szanse? Możemy być… razem…?
Nawet nie wiedziałem, kiedy na moją twarz wpłynął kpiący uśmieszek. Czemu teraz? Czemu, kurwa, TERAZ? Czemu nie parę miesięcy wcześniej? Wtedy nie byłem takim gnojem.
- Oczywiście, skarbie. – pocałowałem ją w głowę i przytuliłem.
Swego czasu po tym wyznaniu płynącym z jej ust byłbym najszczęśliwszym człowiekiem świata. Teraz… szczerze mówiąc… miałem na to serdecznie wyjebane. Od kilku tygodni miałem już ściśle ustalony plan na życie, o ile można tak to określić i  nie było w nim miejsca dla kobiet. Chyba, że chodzi o dziwki lub panienki na jedną noc. Co by się nie działo, jutro wyjeżdżam do Kalifornii. Jestem już zapakowany, mam forsę, matka się z tym pogodziła. Nie przekładam tego kurwa nawet dla Rose’a, który wyjdzie z pudła dopiero za dwa miesiące. Nie mam zamiaru marnować w tej dziurze nawet godziny życia więcej, niż to konieczne.
- Może odstawię cię do domu…? Chyba nie chcesz tu zostawać na noc, a nie jesteś w stanie raczej dłużej imprezować. – zagadnąłem.
- Ojciec… mnie zajebie. – usłyszałem przy uchu cichy śmiech, a potem lekki ruch. Sam wstałem i zacząłem się ubierać. Kiedy skończyłem, ona dopiero brała do ręki sukienke.
- Pomóc…? – uniosłem brew.
- Nie trzeba… - znowu cichy śmiech i parę minut później była gotowa do wyjścia w ludzi.
Na szczęście nie robiła żadnych problemów kiedy wyprowadzałem ją z imprezy. Przez całą drogę coś gadała, a ja tylko przytakiwałem, myślami będąc już przy jutrzejszym dniu.
- Słuchasz mnie w ogóle…? – zapytała niepewnie.
- Mhm.. tak, tak.
- A więc…? Może jakaś reakcja…?
- Aa, no. No tak, też tak sądzę. – Docieraliśmy pod jej dom. Zastanawiała się chwilę nad czymś.
- Znaczy… Też mnie… kochasz…?
Zatrzymałem się i powoli odwróciłem w jej stronę. To muszą być jakieś pierdolone żarty. Kogoś tam na górze mocno pojebało i spełnia marzenia z niezłym opóźnieniem.
- Czy ty mi wyznałaś miłość? – uniosłem brew do góry. Powoli kiwnęła twierdząco głową. – Kurwa! – nie wytrzymałem i postanowiłem wyładować swoją złość na niej. – Czy ciebie pojebało?! Jakiś rok ze sobą nie gadaliśmy! Puściłaś się z moim najlepszym kumplem! Tyle razy okazywałem że jestem tobą zainteresowany, a ty miałaś to w dupie! Teraz się najebałaś, dałaś mi dupy i już planujesz małżeństwo?! Dziewczyno, ogarnij się! Nie można mieć kurwa wszystkiego na raz, już wybrałaś, przeszłość kurwa nie wróci specjalnie na twoje życzenie. Mam teraz ważniejsze sprawy, a ty idź kurwa wytrzeźwieć. – machnąłem na nią ręką, odwróciłem się i odszedłem w stronę swojego domu. Jeszcze przez chwilę stała tam i płakała. Znowu to zrobiłem. Znowu doprowadziłem ją do płaczu. Znowu tego żałowałem. Mimo wszystko, miałem ochotę tam wrócić i ją przytulić. Naturalnie jednak, że tego nie zrobiłem. Wróciłem spokojnie do domu. Wziąłem prysznic, włożyłem jakieś gacie i położyłem się.



Następnego dnia obudziłem się koło dziewiątej, od razu z tą jedną, zajebistą myślą. To  już dzisiaj. Dzisiaj opuszczam na zawsze to chujowe miasto. Wstałem, ogarnąłem się i zacząłem znosić walizki na dół.
- Jeff… tak szybko jedziesz? – usłyszałem głos matki.
- Chcę tam być jeszcze dzisiaj, a to kawałek drogi… - wyszedłem, żeby zapakować wszystko do starego chevroleta , którego ojciec zostawił dawno temu i od tamtego czasu stał nie używany, bo matka nie miała prawka. Zacząłem ładować do niego perkusję i wzmacniacz. Matka wyszła za mną i stanęła w drzwiach, obserwując.
- Zjedz chociaż śniadanie, pożegnaj się z braćmi, kolegami…
- Dobra, jadę od razu po śniadaniu. – odpowiedziało mi jej westchnienie. Nie chciała wypuszczać mnie z domu. Jasne, nie dziwię jej się, dlatego postanowiłem zostać jakieś pół godziny dłużej. Zjedliśmy całą rodzinką, pożegnałem się z małymi bachorkami, matka napchała mi żarcia żebym miał na drogę i prawie zadusiła, żegnając się. Pocałowałem ją w czoło i powiedziałem ostatnie „pa”, po czym w końcu wjebałem się do samochodu. Włączyłem radio, przekręciłem kluczyk.
- Hasta la Vista, pierdolone Lafayette. – mruknąłem pod nosem i ruszyłem w stronę autostrady numer sześćdziesiąt pięć. 

1 komentarz:

  1. Przepraszam, że dawno mnie tu nie było, ale ostatnio wciąż brak mi czasu. No ale znalazłam minutkę i oto jestem :D Chyba nie muszę pisać, że zajebisty rozdział, może nawet twój, jak dotąd, najlepszy? ;> Twój blog jest ogólnie dla mnie "odpoczynkiem" od innych, w których wszyscy umierają itp, bo przemyślenia Izzy'ego często bawią do łez :D " Hasta la Vista, pierdolone Lafayette" - epickie to było!

    OdpowiedzUsuń