Parę namiotów, ognisko, od chuja ludzi. Wszystko umiejscowione
na pewnej polance przy lesie. Tutaj zawsze były najlepsze imprezy, a teraz zebrało
się naprawdę sporo ludzi. Wreszcie koniec z budą, przynajmniej na dwa miesiące.
Usiadłem na wielkim, przewróconym pniu i odpaliłem sobie papierosa. Nadal byłem
wkurwiony, a raczej… Smutny…? Nie wiem czy można to tak nazwać… Westchnąłem
cicho, a po paru sekundach usiadł obok mnie Axl.
- Pogadaj z nią dzisiaj. Przeproś, że nawrzeszczałeś.
Wyjaśnij sytuację. Powiedz jej, co czujesz….
- I na chuj to, skoro ona woli ciebie?! Nie od dziś jej się
podobasz, rozumiesz? – opierdoliłem go, przy okazji podniesionym głosem
zwracając na siebie uwagę paru
osób. Wstałem i poszedłem się
przejść. Błąkałem się dobrych kilkanaście minut po ścieżce, a raczej łaziłem w
tą i z powrotem, i po pięciu fajkach stwierdziłem, że się dzisiaj najebię.
Wokół ogniska były poustawiane kołki z drewna, na których niektórzy siedzieli i
piekli kiełbaski. Przechodząc obok jakiejś grupki poczułem, że palą coś więcej
niż fajki. Usiadłem w końcu na kocu obok skrzynki taniego wina. Otworzyłem
jedno i od razu opróżniłem połowę. I zauważyłem Andy. Stała obok ogniska, parę metrów ode mnie.
Gadała z jakąś dziewczyną, śmiały się z czegoś. Jakiś koleś przyszedł i objął
blondynkę, z którą gadała. Może poczuła, jak ją obserwuję…? Odwróciła się w
każdym razie w moją stronę i tym samym z twarzy zszedł jej uśmiech. Zacząłem
czuć coś jakby… wyrzuty sumienia. I kurewski smutek, przygnębienie… tak, teraz
byłem tego pewien. Miałem ochotę skulić się tu gdzie siedziałem i przeczekać
tak resztę pieprzonego życia. Zamiast tego jednak trzymałem tylko to pieprzone
wino w ręce i patrzyłem na nią, jak na
jakiś okaz w zoo. Wyraz jej twarzy nie był zbyt przyjazny, to trzeba
przyznać. W końcu odwróciła się i gdzieś poszła. A ja dalej trzymałem to wino.
Parę siarczanów później, było już po pierwszej. Niektórzy
się zmyli, a ci, co tu nocowali albo
zgonowali już w namiotach, albo się pieprzyli, albo pili dalej. Ja siedziałem
na tym pniu co wcześniej, cały wieczór nie zaszczycając nikogo ani słowem.
Najebałem się, tak jak zamierzałem. Ale wcale nie było fajnie. Miałem kurewską
ochotę wrócić do domu, tylko że nigdzie nie było widać Rose’a. W końcu
stwierdziłem, że pierdolę to i wstałem z zamiarem powrotu. Lawirowałem między
kocami, krzesłami i namiotami.
- Może… nie… nie teraz…? Nie wiem… - usłyszałem cichy,
przerywany szept gdzieś za sobą. Bardzo znajomy.
- Cii…. Zaufaj mi, kotku. Nie pożałujesz.
Axl właśnie namawia Andree, żeby wskoczyła do namiotu, gdzie
ją przeleci. Kiedy mój mózg przetwarzał w kółko właśnie to jedno zdanie,
usłyszałem tylko cichy chichot i dźwięk zasuwania zamku w namiocie. Było
ciemno, niczego nie widziałem. Za to czułem tak kurewskie wkurwienie, że byłem
gotów rozpierdolić wszystkie te namioty żeby tylko dorwać Rose’a i powyrywać mu
nogi z dupy. Zajebisty kumpel. Naprawdę! Kurwa, miał mi pomóc ją zdobyć, miał
jej pokazać że nie jest zainteresowany, a on wykorzystał to wszystko po to żeby
ją przelecieć! Chciałem krzyczeć, ale zamiast tego pierdolnąłem tylko butelką
po winie w jakieś kamienie, gdzie się rozbiła. Parę dziewczyn pisnęło ze
strachu, a faceci zaczęli coś kląć, ale miałem na to serdecznie wyjebane.
Poszedłem prosto do domu. Chyba nawet biegłem. Wparowałem do korytarza, nie
zwracając uwagi na to że wszyscy śpią. Zataczając się jebnąłem buty gdzieś pod
ścianę i zacząłem toczyć się w stronę schodów.
- Jeffrey? – usłyszałem głos matki. – Wiesz, która godzina?
Gdzieś ty był?! Miałeś przyjść o północy, a jest przed trzecią! …Czy ty jesteś
pijany?! – zapytała kiedy prawie zjebałem się ze schodów. – Jeffrey!
- Kurwa, parę godzin w tą czy w tamtą, kobieto, daj żyć! –
podniosłem głos.
- Nie takim tonem! –
usiadłem na schodach, bo kiedy stałem tak i chybotałem się na prawo i
lewo, zacząłem mieć mdłości. Spojrzałem na matkę. Właściwie… nie była zdenerwowana.
Bardziej skołowana i wystraszona. Poczekałem, aż skończy swoje przemówienie
przykładnej mamusi, wstałem i przytuliłem ją. Chyba była zaskoczona, bo nawet
nie odwzajemniła mojego jakże wylewnego gestu. Zrobiła to dopiero po dłuższej
chwili.
- Mamo. Jeśli tak bardzo chcesz wiedzieć, to najebałem się
dlatego, że moje życie prywatne właśnie chuj strzelił. Nie mam już nic, kurwa,
zupełnie nic i normalnie gdybym był tym kujonem, Colinsem z mojej klasy to
poszedłbym teraz na strych i się powiesił. Ale spokojnie, ja nadal jestem
zajebistym sobą, więc prawdopodobnie pójdę teraz na górę i przez kolejny
tydzień nie wychylę się z mojego pokoju, wegetując tam, grając, pisząc, płacząc
i wyklinając na ten popierdolony świat. Kocham cię, mamo, nie martw się o mnie.
Naprawdę. Przepraszam za wszystko. – wszystko mówiłem takim tonem, jakbym
oznajmiał jej że idę do wojska. Westchnąłem cicho na koniec, odsunąłem się,
ucałowałem ją w czoło i ruszyłem na górę.
Biedna mamuśka była tak zaskoczona, że stała w bezruchu, patrząc na mnie
jak na ducha i nie będąc w stanie wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Zamknąłem
się w pokoju. I jak mówiłem , nie wychodziłem z niego przez równy tydzień.
Kiedy w końcu nadszedł dzień, w którym zaszczyciłem rodzinę
swoją osobą przy śniadaniu, nikt nawet nie odważył się pisnąć słowa.
Zachowywali się jakbym przybył z zaświatów. Usiadłem, zjadłem i poszedłem. I to
tyle. Wielki come back. Nie powiem jednak że jakoś wielce brakowało mi oklasków
i zaczepek ze strony małych gnojków. Awantury matki też były zbędne. Było
dobrze tak, jak było. Po wykąpaniu się i ogólnym ogarnięciu stwierdziłem, że
wypadałoby wyjść do sklepu, chociażby po fajki, bo się skończyły. Zacząłem się
ubierać, kiedy usłyszałem głos matki z dołu, że Rose się tu przytoczył.
- Każ mu wypierdalać! – odkrzyknąłem. Nie byłem jeszcze
psychicznie gotowy na to starcie. Byłem pewny, że to nie koniec naszej
przyjaźni, ale teraz byłem gotowy rozpierdolić go na tak małe kawałki, że
pierdolonemu świetlikowi mogłyby wpaść do oka. A to mogłoby uniemożliwić nasze
dalsze kontakty.
Odczekałem jakieś pół godziny, od kiedy matka wyjebała
rudzielca z domu i sam wyszedłem. Taak, dawno już nie oddychałem tym
zanieczyszczonym powietrzem. Kupiłem w najbliższym kiosku papierosy i udałem
się do parku, gdzie przysiadłem sobie kulturalnie na ławce i zacząłem rozmyślać
nad tym, jak to szybko i zajebiście łatwo wszystko się zjebało. Przez cały ten
tydzień, kiedy byłem offline, miałem sporo czasu na przemyślenia. Stwierdziłem
między innymi, że nie pozwolę jakiejś lasce zepsuć relacje między mną i Axlem,
i tym samym naszych planów dotyczących założenia zespołu. Doszedłem też do
wniosku, ze Andrea jest po prostu zwyczajną, puszczalską szmatą, skoro ot tak
dała się przelecieć rudemu. Tak, od paru dni perfidnie jej nie trawiłem.
Wyrzuciłem peta i podniosłem tyłek z ławki, kierując się do domu. I to by było
tyle jeśli chodzi o spacerek.
Tak przynajmniej myślałem. W połowie drogi usłyszałem
znajomy głos.
- Izzy! – odwróciłem się i ujrzałem… Mhm, Andy.
- O… - nie pałałem entuzjazmem, przyznam. Eh, no kurwa,
dobra! Po prostu dobrze ten entuzjazm ukrywałem. W sumie miałem mieszane
uczucia.
- Długo… się nie widzieliśmy… - uśmiechnęła się niepewnie.
Zmierzyłem ją wzrokiem i starałem się zachować między nami dystans.
- Taa… No… musieliście być z Rose’m bardzo zajęci. - kurwa, debil. Idiota. Skończony bezmózg do
chuja! Nie wiem po co to powiedziałem, chyba żeby specjalnie zaznaczyć jaki
jestem zazdrosny… W każdym razie, nie zareagowała tak jak oczekiwałem. Zrobiła
natomiast coś totalnie… nieoczekiwanego. Odwróciła głowę i jakby otarła łzy. Aż
mnie serducho zabolało, no…
- Tak, pewnie. – zaśmiała się gorzko. – Olał mnie po
ognisku… Najpierw mówił że nic nie pamięta, potem nagle, że i tak by nam nie
wyszło, potem przeprasza, bo był pijany i go poniosło, każe mi zapomnieć… w między czasie widzę go z
dziesięcioma innymi laskami. Więc tak, byliśmy bardzo zajęci, wspaniale się
bawiliśmy, szczególnie ja…
Czy ja wspominałem coś o bólu serducha? Jeśli tak,
zapomnijcie. W tym momencie czułem tylko jebaną satysfakcję, a na mojej
zajebistej twarzy pojawił się kpiący uśmiech.
- I przyszłaś do mnie, żebym poprawił ci humor? Mam
powiedzieć jaki to Axl jest „be”, iść do niego i mu wjebać, czy może przelecieć
cię, żebyś poczuła się lepiej? – mój ton był zaskakująco chłodny. Mówiłem to
wszystko, patrząc na nią ze złością i widząc jak jej wargi drżą, a oczy się
szklą. – Jesteś kurwa żałosna. Kiedy mówiłem ci, jaki on jest, zamiast
posłuchać to jeszcze mi nawtykałaś, kurwa. Puściłaś się z nim i teraz
przychodzisz w łaski, wielce zaskoczona że nie ma ślubu i różowego pałacu? –
zaśmiałem się gorzko. – Wiesz co…? Wypierdalaj. Spierdalaj z mojego życia, bo
tylko wszystko komplikujesz.
Zakończyłem swój monolog i minąłem ją, zostawiając tam z
łzami płynącymi po policzkach. Kiedy odwróciłem się, nadal tam stała i drżała
lekko. Musiała płakać. Po chwili spuściła głowę i nie oglądając się zaczęła iść prawdopodobnie
w stronę domu. Tak, dopiero teraz zrobiło mi się jej szkoda. Przesadziłem, i to
w chuj. Nie chciałem żeby wszystko brzmiało tak ostro, nie chciałem kazać jej
wypierdalać… Po prostu cały czas pamiętałem tamtą sytuację, ten moment kiedy mi
kurwa mówi, że czuje coś do Billa, a potem wskakuje mu do namiotu… To , do cholery,
naprawdę bolało… Więc niech suka za karę też cierpi. Chociaż zmarnowałem prawdopodobnie właśnie
jedyną szansę na to, żeby coś między nami zaczęło się dziać…
Ta, biłem się tak z myślami całą drogę do domu. Aż zaczął
mnie łeb nakurwiać, i skończyło się tym, że naćpałem się tabletek i poszedłem
spać.
Także przez pierwszy miesiąc wakacji z nikim się nie
widziałem. Z Axlem, z tą ździrą, z innymi znajomymi, z nikim. Dopiero na
początku sierpnia zdecydowałem się zapukać do drzwi rudzielca. Powyklinaliśmy
na siebie, dostał ode mnie w ryj, potem się uściskaliśmy i poszliśmy na piwo. I
tak wyglądało nasze pogodzenie się. Opowiadałem mu o tym co robiłem, czyli
właściwie dużo nie mówiłem. Opisałem tylko moje nastawienie do Andy. Był tym
dosyć zaskoczony, ale nie drążył tematu. Opowiedział mi za to, jak było w NY, gdzie
pojechał stopem z Paulem i Monic, że grał w paru miejscowych zespołach, ale nie
na długo. Ze ilość jego potyczek z funkcjonariuszami odzwierciedlała już całkiem
pokaźna liczba, że parę razy siedział i jego starzy przewalili dość sporą ilość
kasy na jego grzywnę. Ogólnie.. całkiem nieźle się bawił. Tak więc ostatni
miesiąc wakacji, jak się można domyślić, spędziłem w podobny sposób jak Axl
pierwszy. I… nadeszła szkoła.
- Stary, ale ty głupi jesteś. Na twoim miejscu olałbym budę,
skoro nie miałeś przez to przesrane i nie wracał tam! – ja, Axl i Paul szliśmy
właśnie na spotkanie pierwszego stopnia z pierwszym dniem, rozpoczynającym
trzecią klasę w Jefferson High.
- Pierdolisz od rzeczy. – zgasiłem grzecznie kolegę. – Rose
doznał chyba objawienia, skoro w tym jego małym i wyssanym przez tanie jabole
mózgu pojawiła się myśl, że może jednak warto skończyć szkołę.
- Przypierdolę ci za te wzmianki o mózgu! – obruszył się sam
zainteresowany. Poklepałem go tylko po głowie, mrucząc pod nosem „dobry Axl,
nie denerwuj się” i uchyliłem się parę sekund później przed jego ciosem, śmiejąc
się razem z Paulem. – Chuje. – skwitował nas rudzielec i sam zaczął się
śmiać. Jakoś przeboleliśmy w każdym razie ten dzień… Wszystko byłoby w całkiem poprawnym porządku,
gdyby nie to, że parę razy widziałem Andy. Tak, jasne, że było to nieuniknione,
ale… kurewsko dziwnie czułem się,
patrząc tak na nią, ale nie uśmiechając się. Mijając ją bez słowa… Czasami
myślałem nad tym czy by z nią nie pogadać, przeprosić i wyjaśnić sobie niektóre
sprawy… Brakowało mi jej, to jasne. Naszych wypadów, tylko ja, Axl i Andrea. Głupich
pomysłów, łamania przepisów… Ale były dni kiedy nawet przez sekundę o niej nie
myślałem. Było ciężko, ale nie aż tak, żebym popadał w jakąś depresję. Z
drugiej strony ciekawe jak ona sobie radziła…? Oczywiście, że Axla nie mogłem
zapytać, toż gówno wiedział. Nikogo w sumie, bo Andy nie zadawała się z żadną
osobą z jaką ja teraz. Znaczy, znajomych mieliśmy tych samych, ale nie
przyjaciół. Właśnie szedłem naszym szkolnym korytarzem, by zwlec się spóźniony
na matmę, kiedy… Bum. I książki się posypały.
- Cholera, wybacz… zagapiłam się…
- Nie pierdol, tylko patrz kurwa jak…. – podniosłem wzrok i
zobaczyłem… kogo? No zgadnijcie. Na mojej twarzy od razu pojawiło się coś na
kształt obrzydzenia. – Oo… - wydałem z siebie odgłos jakby mi ktoś podsunął
zdechłego kota pod nos. Klęczała, zbierając książki. Spojrzała na mnie ze
smutkiem i żalem. I może jakby… tęsknotą? Z moich oczu za to pogarda ciekła
strumieniami. Stałem tak tam i patrzyłem jak zbiera książki. Milcząc i patrząc
na nią jak na ostatnie ścierwo. Podniosła się i spuściła na chwilę wzrok,
otwierając buzię, ale zaraz ją zamknęła. Kiedy znowu podniosła głowę po jej
policzkach spływało akurat parę łez. Od razu złagodniałem, jednocześnie czując
to cholerne ukłucie w sercu. Znowu doprowadziłem ją do płaczu. Robiłem to kurwa
świadomie, z jakąś pierdoloną satysfakcją, ale… nie wiem, nieumyślnie? Nie no.
To bez sensu. Trudno to kurwa określić. Wyminęła mnie, wpatrując się w podłogę
i szybkim krokiem ruszyła do damskiej toalety.
Chciałem coś zrobić. Iść za nią. Przytulić. Pocieszyć. Przeprosić.
Nie.
Nie kurwa, nie będę padał przed tą suką na kolana, jeszcze
czego, kurwa. To jej wina, że się nie odzywamy.
Wszedłem do klasy.
I mijało. Miesiąc, dwa miesiące, listopad, grudzień, potem
święta, ferie i te sprawy. Kolejne miesiące… Znowu lato zajrzało do
Laffayezadupia. Prawie codziennie chodziłem najebany, a jak akurat nie piłem to
jarałem, wciągałem co się dało. Na koniec jednak wziąłem się w garść i zdałem
jebaną maturę. Na dwa, bo naćpałem się jakichś pobudzaczy umysłowych i
zbajerowałem do tego trochę egzaminatorkę. No, ale ZDAŁEM. Oczywiście trzeba to
było opić. Bal olałem, za to poszedłem z
Paulem i paroma innymi znajomymi na domówkę do Sindy. Miała wieeelką
chatę. Jak hotel, kurwa. Burżuazja jebana. Robiła imprezę dla maturzystów. Axl…
No tak, hm… W sumie po jakimś tygodniu po rozpoczęciu roku go wyjebali ze
szkoły i tym zniszczyli jego dobre intencje, więc maturzystą nie był. Mimo to i
tak wjebałby się na imprezę, gdyby nie to że siedział w areszcie. No więc… Jest
sobie impreza. Pijemy, bawimy się… Siedziałem akurat na tarasie, bo tam był
basen i laski latały w samych strojach.
- Hej, Izzy… - usłyszałem obok siebie. Odwróciłem się i o
mało co nie zadławiłem drinkiem. Andy. Była w czarnej sukience, takiej obszytej
koronką. Z luźniejszymi rękawami, opadającymi jej na przed ramiona i zajebistym
dekoltem. Odwróciłem spojrzenie od jej piersi i przeniosłem na oczy. Była
pijana. Pewnie dlatego odważyła się zagadać. – Słuchaj… ja… kurwa, przepraszam.
Tak cholernie cię przepraszam. – głos jej lekko zadrżał, a wzrok wlepiła w
ziemię. – Wiem, że odjebałam coś po czym
nawet nie masz ochoty na mnie patrzeć… Ja… Chciałabym to jakoś naprawić. Byłam
głupia… ślepa, że nie zauważyłam tego, że… to… ty… - podeszła bliżej i wbiła we
mnie spojrzenie swoich błękitnych oczu. - …Że... nie wiem jak to ująć.
Podobałam ci się…? – wzruszyła ramionami. – Bo… było tak, nie…? Dlatego tak
zareagowałeś kiedy mówiłam ci o… o Billu. I dlatego potem zachowywałeś się tak
na ognisku…
Urwała i patrzyła na mnie wyczekująco. Nie wiedziałem,
kurwa, co odpowiedzieć. Więc dopiłem whisky do końca i odstawiłem szklankę.
Zmierzyłem ją wzrokiem i kiwnąłem twierdząco głową. Przyciągnąłem ją do siebie,
kładąc dłonie na jej talii. Nie protestowała. Myślała chyba, że chcę przytulić
ją na zgodę, bo od razu do mnie przylgnęła.
- Dalej mi się podobasz… - wymruczałem jej do ucha i
poczułem jak przeszedł ją dreszcz. Byłem wcięty, ale nie tak pijany jak ona.
Zjechałem dłonią na jej pośladek. – Chodźmy do jakiegoś pokoju, zostańmy sam na
sam… Nikt nie będzie nam przeszkadzał, co ty na to…? – nadal miałem obniżony głos, a ona zachowywała się jakby
moje słowa były dla niej rozkazami i posłusznie je wykonywała. Po chwili już
zamykałem drzwi od sypialni rodziców Sindy. Andy położyła się na łóżku, kładąc
ręce ponad głowa i przeciągając się przy akompaniamencie cichego pomruku. Kurwa,
to było jednoznaczne do „chodź tu i przerżnij mnie w końcu”. Jak mogłem nie
spełnić jej prośby…?
Pochyliłem się nad nią i musnąłem ustami skórę na jej szyi,
przesuwając potem nimi w górę. Uśmiechała się i dalej miała zamknięte oczy.
Jutro niczego nie będzie pamiętać. Lepiej dla mnie. Po paru sekundach składałem
już kolejne pocałunki na jej rozgrzanych wargach. Kurwa, ile ja czekałem na ten
moment. Żeby choć ją pocałować, a teraz…? Teraz leży pode mną, gotowa i chętna,
kurwa, otwarta na propozycje tego co mogę z nią zrobić. Zajebiste uczucie.
Obróciłem się z nią, nie przerywając pocałunków, tak, żeby leżała na mnie i
zacząłem rozpinać jej sukienkę. Zero protestów, kiedy powoli ją z niej
zdejmowałem. Znowu zmieniliśmy pozycję i teraz to ja leżałem nad nią, chłonąc
wzrokiem jej zajebiste ciało. Uśmiechnęła się
tylko i zdjęła mi koszulę, zaczynając dobierać się do spodni.
Zamruczałem cicho i zacząłem obsypywać pocałunkami jej dekolt. Po chwili
leżeliśmy już w samej bieliźnie, całując się zachłannie. Całkowite odcięcie od
całego świata, teraz liczyła się dla mnie tylko ta chwila. Tylko ta dziewczyna.
Wszystko inne, straciło znaczenie. To, co zrobiła. To, co się działo. Nawet to,
że właśnie jesteśmy na imprezie. Kogo to, kurwa, obchodziło?
Po kolejnych minutach, które zdawały się być godzinami,
leżeliśmy nago. Zwiedzałem ustami i językiem każdy możliwy skrawek jej ciała,
wsłuchując się w ciche westchnienia. Kiedy czułem, że jest gotowa, wszedłem w
nią. Tak po prostu. Kurwa. Jakby była jakąś pierwsza lepszą, poznaną na
imprezie laską, albo jakbyśmy ze sobą byli, nie wiem. Choć w zasadzie,
zdecydowanie była tą pierwszą opcją. To, że teraz się z nią pieprzyłem,
praktycznie bez jej zgody, bo wydaje mi się, że była zbyt pijana żeby myśleć,
jakoś szczególnie mi nie przeszkadzało. W końcu dostałem, czego chciałem. Doprowadziłem
ją na szczyt i sam skończyłem prawie w
tym samym momencie. Żeby nie wyjść na skurwiela nie wyszedłem od razu z pokoju
tylko położyłem się obok. Od razu się do mnie przytuliła. Kurwa, jeszcze jakiś
czas temu z pół roku jarałbym się takim obrotem sytuacji.
- Izzy…? – usłyszałem jej cichy, łagodny głos.
- Hm…?
- Jeszcze raz cię przepraszam… Chciałabym to cofnąć.
Chciałabym… być z tobą. C…coś do ciebie czuję.
Przez chwilę leżałem sparaliżowany, przetwarzając jej słowa.
- Jesteś pijana…
- No... I dlatego jestem w stanie ci to w końcu powiedzieć.
Wybacz, że jestem takim kurewskim tchórzem… Powiedz… mamy… mam… jeszcze szanse?
Możemy być… razem…?
Nawet nie wiedziałem, kiedy na moją twarz wpłynął kpiący
uśmieszek. Czemu teraz? Czemu, kurwa, TERAZ? Czemu nie parę miesięcy wcześniej?
Wtedy nie byłem takim gnojem.
- Oczywiście, skarbie. – pocałowałem ją w głowę i
przytuliłem.
Swego czasu po tym wyznaniu płynącym z jej ust byłbym
najszczęśliwszym człowiekiem świata. Teraz… szczerze mówiąc… miałem na to
serdecznie wyjebane. Od kilku tygodni miałem już ściśle ustalony plan na życie,
o ile można tak to określić i nie było w
nim miejsca dla kobiet. Chyba, że chodzi o dziwki lub panienki na jedną noc. Co
by się nie działo, jutro wyjeżdżam do Kalifornii. Jestem już zapakowany, mam
forsę, matka się z tym pogodziła. Nie przekładam tego kurwa nawet dla Rose’a,
który wyjdzie z pudła dopiero za dwa miesiące. Nie mam zamiaru marnować w tej
dziurze nawet godziny życia więcej, niż to konieczne.
- Może odstawię cię do domu…? Chyba nie chcesz tu zostawać
na noc, a nie jesteś w stanie raczej dłużej imprezować. – zagadnąłem.
- Ojciec… mnie zajebie. – usłyszałem przy uchu cichy śmiech,
a potem lekki ruch. Sam wstałem i zacząłem się ubierać. Kiedy skończyłem, ona
dopiero brała do ręki sukienke.
- Pomóc…? – uniosłem brew.
- Nie trzeba… - znowu cichy śmiech i parę minut później była
gotowa do wyjścia w ludzi.
Na szczęście nie robiła żadnych problemów kiedy
wyprowadzałem ją z imprezy. Przez całą drogę coś gadała, a ja tylko
przytakiwałem, myślami będąc już przy jutrzejszym dniu.
- Słuchasz mnie w ogóle…? – zapytała niepewnie.
- Mhm.. tak, tak.
- A więc…? Może jakaś reakcja…?
- Aa, no. No tak, też tak sądzę. – Docieraliśmy pod jej dom.
Zastanawiała się chwilę nad czymś.
- Znaczy… Też mnie… kochasz…?
Zatrzymałem się i powoli odwróciłem w jej stronę. To muszą
być jakieś pierdolone żarty. Kogoś tam na górze mocno pojebało i spełnia
marzenia z niezłym opóźnieniem.
- Czy ty mi wyznałaś miłość? – uniosłem brew do góry. Powoli
kiwnęła twierdząco głową. – Kurwa! – nie wytrzymałem i postanowiłem wyładować
swoją złość na niej. – Czy ciebie pojebało?! Jakiś rok ze sobą nie gadaliśmy!
Puściłaś się z moim najlepszym kumplem! Tyle razy okazywałem że jestem tobą
zainteresowany, a ty miałaś to w dupie! Teraz się najebałaś, dałaś mi dupy i
już planujesz małżeństwo?! Dziewczyno, ogarnij się! Nie można mieć kurwa
wszystkiego na raz, już wybrałaś, przeszłość kurwa nie wróci specjalnie na
twoje życzenie. Mam teraz ważniejsze sprawy, a ty idź kurwa wytrzeźwieć. –
machnąłem na nią ręką, odwróciłem się i odszedłem w stronę swojego domu.
Jeszcze przez chwilę stała tam i płakała. Znowu to zrobiłem. Znowu
doprowadziłem ją do płaczu. Znowu tego żałowałem. Mimo wszystko, miałem ochotę
tam wrócić i ją przytulić. Naturalnie jednak, że tego nie zrobiłem. Wróciłem
spokojnie do domu. Wziąłem prysznic, włożyłem jakieś gacie i położyłem się.
Następnego dnia obudziłem się koło dziewiątej, od razu z tą
jedną, zajebistą myślą. To już dzisiaj.
Dzisiaj opuszczam na zawsze to chujowe miasto. Wstałem, ogarnąłem się i
zacząłem znosić walizki na dół.
- Jeff… tak szybko jedziesz? – usłyszałem głos matki.
- Chcę tam być jeszcze dzisiaj, a to kawałek drogi… -
wyszedłem, żeby zapakować wszystko do starego chevroleta , którego ojciec
zostawił dawno temu i od tamtego czasu stał nie używany, bo matka nie miała
prawka. Zacząłem ładować do niego perkusję i wzmacniacz. Matka wyszła za mną i
stanęła w drzwiach, obserwując.
- Zjedz chociaż śniadanie, pożegnaj się z braćmi, kolegami…
- Dobra, jadę od razu po śniadaniu. – odpowiedziało mi jej
westchnienie. Nie chciała wypuszczać mnie z domu. Jasne, nie dziwię jej się,
dlatego postanowiłem zostać jakieś pół godziny dłużej. Zjedliśmy całą rodzinką,
pożegnałem się z małymi bachorkami, matka napchała mi żarcia żebym miał na
drogę i prawie zadusiła, żegnając się. Pocałowałem ją w czoło i powiedziałem
ostatnie „pa”, po czym w końcu wjebałem się do samochodu. Włączyłem radio,
przekręciłem kluczyk.
- Hasta la Vista, pierdolone Lafayette. – mruknąłem pod
nosem i ruszyłem w stronę autostrady numer sześćdziesiąt pięć.
Przepraszam, że dawno mnie tu nie było, ale ostatnio wciąż brak mi czasu. No ale znalazłam minutkę i oto jestem :D Chyba nie muszę pisać, że zajebisty rozdział, może nawet twój, jak dotąd, najlepszy? ;> Twój blog jest ogólnie dla mnie "odpoczynkiem" od innych, w których wszyscy umierają itp, bo przemyślenia Izzy'ego często bawią do łez :D " Hasta la Vista, pierdolone Lafayette" - epickie to było!
OdpowiedzUsuń