Rose przystał na plan Duffa po kolejnej kłótni, w czasie
której doszło do rękoczynów i złamał Tracii’emu nos. Axl za to skończył na
ostrym dyżurze ze statywem wbitym w głowę. A… a nie, ta część ze statywem to
akurat był mój sen. Axl wyszedł z tego niestety cały i zdrowy. Dzień później
poszedł do Tower Records, gdzie pracował jakiś czas z Hudsonem (dopóki nie
wyjebali go za podburzanie i rozpijanie pracowników) i złożył mu propozycje
grania z nami. Kudłaty mulat nie był zbytnio przekonany, ale w końcu zdecydował się na współpracę.
Lubiliśmy się... irytował mnie jednak fakt, że wpierdalał się ze swoją gitarą
ponad wszystkich, nie koniecznie
odpowiadał mu bas i druga gitara, i często po prostu nas ignorował, grając po
swojemu. Trzeba mu przyznać, że swego
czasu zachowywał się jak zarozumiały, rozpieszczony kutas.
Duff, zadowolony ze zmiany gitarzysty, z tego szczęścia
zorganizował nam nawet trasę. Pięć
koncertów i to kurwa płatnych. Do dziś nie wiem jak udało mu się to
osiągnąć, kurwa, ale byłem z siebie
zajebiście dumny. No, z niego też oczywiście, ale z siebie bardziej, bo od
samego początku wiedziałem przecież, że ten punkor z Seattle był darem od
niebios. Kiedy tak siedzieliśmy u McKagana i rozentuzjazmowani wyobrażaliśmy
sobie jak będzie wyglądać nasza pierwsza trasa, Jason jakoś dziwnie zbladł.
Chyba nie spodobała mu się opcja przejechania prawie dwóch tysięcy kilometrów
z… no… nami. Nikt jednak jakoś specjalnie nie przejął się jego odejściem.
Oprócz Duffa oczywiście, który od razu zaczął panikować. Pamiętam że niecałe
parę sekund po opuszczeniu lokalu przez Jasona, Slash sięgnął po telefon
wykręcając numer jakiegoś swojego kumpla,
a niecałą godzinę później w drzwiach zjawił się wyszczerzony, opalony
blondyn rodem ze słonecznego patrolu. Brakowało tylko desek surfingowych w
miejsce bębnów. Przywitał się, rozłożył swój zestaw, o parę razy bardziej
rozbudowany niż tego oczekiwaliśmy i zaczął grać. Był dobry. Nawet bardzo.
Kipiała z niego energia kiedy napierdalał w te wszystkie bębny, a uśmiech nie
schodził mu z twarzy. Po paru minutach wstał, zakręcił pałeczkami i podrzucił w
górę, chcąc później ostentacyjnie je złapać. Skończyło się na tym, że jedna po
drugiej przypierdoliły mu w głowę. Ten ostatni akt urzekł nas tak bardzo, że
przyjęliśmy Adlera bezapelacyjnie. Pozostała jednak kwestia nadmiaru bębnów.
Nikt z nas nie miał serca kazać mu ich wyjebać, poszliśmy mu więc na rękę i
kiedy blondyn polazł do kibla, wypierdoliliśmy ich część przez balkon
wychodzący na tyły budynku. Kiedy wrócił, poświęcił prawie pół godziny na
sprawdzanie czy nie zgubił ich w drodze do kibla, albo czy czasami nie ma ich w
którejś kieszeni, aż w końcu darował sobie i zagraliśmy pierwszą piosenkę całą
piątką. Od razu wiedziałem, że to było to. Slash oswoił się już z tym, że nie
jest jedynym członkiem zespołu który szarpie struny, Steven idealnie wybijał
dla nas rytm, a kiedy wszedł Axl z wokalem od razu to poczuliśmy, cała piątka.
To coś, ten dreszcz, od razu pojawiła się między nami chemia. Tak, brzmi to
pedalsko w chuj, ale tak właśnie było. Graliśmy do późnego wieczora, a potem
poszliśmy się najebać w ramach zacieśniania więzów. Dwa dni prób później,
byliśmy już w naszej pierwszej trasie. Skołowaliśmy samochód od Jacka, mojego i
Axla byłego współlokatora i wyruszyliśmy w piątkę, z całym sprzętem w
przyczepie w stronę Seattle.
Pierwsze komplikacje pojawiły się parę kilometrów za Los
Angeles. Auto odmówiło dalszej współpracy i byliśmy zmuszeni dopchać tego złoma
na pierwszą stację jaka była po drodze, a była ona oddalona o jakiś kilometr od
nas. Szczęście w nieszczęściu. Wszyscy byliśmy cholernie wkurwieni. Duff
poszedł zaopatrzyć nas w zimne piwa, ja i Slash staliśmy, opierając się o
samochód i paląc. Axl starał się myśleć, a Steven miał wyjebane. W końcu
przyszedł nasz basista z alkoholem i podjęliśmy decyzję. Zapierdalamy łapać
stopa, bo nie opłaca nam się czekać na zbawienie na tym zadupiu. Tak więc przez
kolejne godziny staliśmy przy drodze i staraliśmy się kogoś złapać.
Zaczęło się już ściemniać, kiedy w końcu jakiś stuknięty kierowca tira
zatrzymał się żeby nas zabrać. Prawie dwadzieścia godzin wysłuchiwania jego bełkotu i
wąchania smrodu jego i naszej piątki. To było ponad wszystko, kurwa. Już chyba
wolałbym wtedy zapierdalać piechotą. Po tych najgorszych godzinach mojego
zasranego życia wysiedliśmy z tej ciężarówki i postanowiliśmy dotrzeć do
Seattle w jakikolwiek inny sposób. Tak, do Seattle, czyli tam gdzie miał być
ostatni z naszych pięciu koncertów. Niestety, tamte cztery poszły się jebać, bo
i tak byśmy na nie nie zdążyli. Żadne z nas jednak jakoś specjalnie się tym nie
przejmowało, dla każdego najbardziej liczył się właśnie ten ostatni koncert w
Seattle. Tylko on nam został i musieliśmy dopiąć swego. Po prostu, kurwa,
musieliśmy. Dotarliśmy do tego nieszczęsnego miasta parę godzin przed
koncertem. Kumpel Duffa, Joe przyszykował dla nas imprezę powitalną. To było
coś. Po tych dniach męczarni w końcu alkohol, narkotyki i laski. McKagan
skołował od zaprzyjaźnionego zespołu perkusję i wzmacniacze, i po zrelaksowaniu
się na imprezie przyszedł czas na koncert. Może nie był profesjonalnym
koncertem jaki sobie wyobrażaliśmy, może nie graliśmy na wielkiej scenie tylko
w zatęchłym pubie dla punków i nie trwało to więcej niż pół godziny, ale i tak
było zajebiście. Zagraliśmy wszyscy razem, przekazaliśmy to co chcieliśmy,
pokazaliśmy się poza sceną LA i przede wszystkim kurwa, udało nam się. Byłem z
siebie zajebiście dumny. No dobra, z NAS. Siedzieliśmy i imprezowaliśmy w
Seattle jeszcze chyba trzy dni, aż jakaś laska zaoferowała się że podwiezie nas
do LA. Bez zbędnych pytań wjebaliśmy się do jej samochodu i wyruszyliśmy do
domu. Kurwa, i to była kolejna wyczerpująca, nieprzyjemna i ogólnie chujowa
podróż. Kiedy już wróciliśmy do Hollywood, miałem ochotę paść na kolana i
całować betonowa ziemię.
- Stęskniłem się za tym zanieczyszczonym powietrzem. –
mruknął Slash, biorąc głęboki oddech a chwilę potem odpalając papierosa.
- Idziemy się dzisiaj najebać. – Zarządził Axl, na co
wszyscy chętnie przystaliśmy.
Każdy z nas miał po dwadzieścia dolców, które otrzymaliśmy
za koncert w Seattle. Zgodnie ustaliliśmy, że najlepszym sposobem na wydanie
ich będzie przepicie. Poszliśmy do Roxy, korzystając z tego że ktoś dzisiaj
grał i Slash z Adlerem mogli spokojnie wejść do środka. Akurat na scenie był
jakiś młody, glamowy zespół. Skończyli przed dwudziestą trzecią i w końcu dało
radę normalnie porozmawiać. Mimo to ja nadal wgapiałem się beznamiętnie w stół,
sącząc swoje wino i myślałem nad tym gdzie podziewa się Andy. Po prostu nie
mogłem się od niej odpędzić, ciągle siedziała mi w głowie. Miałem do niej tyle
pytań. Chciałem… kurwa, przeprosić. Wtedy miałem na wszystko wyjebane. Teraz w
sumie nie wiele się zmieniło, ale wiem że w stosunku do niej postąpiłem
niesłusznie. Nie powinienem być taki ostry. Moje odczucia co do niej zmieniały
się częściej niż wcześniejsze składy zespołów. Nie panowałem nad tym, w jednej
chwili jej nienawidziłem, w drugiej cholernie za nią tęskniłem i było mi jej
szkoda. To było pojebane i powoli zaczynało mnie męczyć. No bo ileż można? Pół
roku temu zobaczyłem ją za barem, zamieniliśmy parę słów i jeb. Ciągle siedzi
mi w głowie. Wstałem, żeby wyjść zapalić. Przed Rainbow stało od chuja ludzi,
dzieciaki łaziły po ulicy, w ciemniejszych uliczkach pomiędzy budynkami co
chwila znikały jakieś osoby, żeby po chwili wyjść stamtąd z prochami w
kieszeni. Skończyłem palić i rozejrzałem się jeszcze raz. Jestem tu już sześć
lat. Sześć, pierdolonych lat. Mogę śmiało nazywać to miejsce domem.
Następny dzień spędziliśmy na próbach w Silverlake. Vicky
pomogła załatwić nam salę do ćwiczeń, gdzie mogliśmy spędzać całe dnie, czasem
nawet tam spaliśmy. Choć możliwe jest też, że tylko nam się wydawało, że możemy tam tyle
siedzieć… W każdym razie nikt nas nie upominał. Pod koniec lipca oblewaliśmy
urodziny Slasha. Akurat graliśmy wtedy w The Troubadour i był to jeden z lepszych koncertów. Axl się
nie spóźnił, skrzeczał i wił się w ten swój pokraczny sposób, doprowadzając
laski do orgazmu. Slash miał na głowie cylinder, który sprawił sobie na
urodziny i który jakimś magicznym sposobem nie spadał mu z głowy kiedy ten
skakał z gitarą i wyginał się o sto osiemdziesiąt stopni do tyłu. Steven
napierdalał w bębny, chuj wie skąd czerpiąc pokłady energii. Duff i ja graliśmy
razem, wspomagając Axla w wokalu i oślepiając laski naszą zajebistością.
Znaczy, ja oślepiałem je bardziej, to chyba oczywiste. W połowie koncertu stało
się coś, o czym nigdy nie pomyślałbym, że może się stać. Przy barze ujrzałem
Andy, popijającą jakiś drink i wpatrującą się we mnie. Aż przestałem grać na
chwile. Nie patrzyła na Axla. Na żadnego z tych debili, tylko na mnie. Nawet się
lekko uśmiechała. Z transu wyrwało mnie dopiero szturchnięcie Duffa.
Przeszedłem na drugą stronę sceny, złapałem rytm i znowu włączyłem się do gry.
Co chwila spoglądałem na nią, jakby
chcąc się upewnić czy nie mam jakichś dziwnych wizji albo omamów, na przykład na
skutek prochów. Ale nie. Była tam, naprawdę tam była. Jeszcze tylko dwie
piosenki, tylko dwie. To powtarzałem sobie w głowie jak mantrę, chcąc jak
najszybciej zejść ze sceny i do niej podejść. Przywitać się z nią, przytulić.
- Byliście świetni. Nie wiedziałam. że to ty grasz w tym
sławnym Guns N’ Roses. – Tymi właśnie słowami mnie przywitała, kiedy
podleciałem do niej jak głupi, od razu po odstawieniu gitary.
- Sławnym…? – uniosłem brew, zdziwiony określeniem.
- Wszyscy na Sunset o was mówią. Dziewczyny nie marzą o
niczym innym, jak żeby znaleźć się sam na sam z którymś z piątki
przystojniaków. – puściła mi oczko, cały czas się uśmiechając. Nie był to
wymuszony uśmiech, nie był też tym smutnym uśmiechem który widziałem kiedy
zobaczyłem ją pierwszy raz w LA, ale nie był też tym cudownym, ciepłym
uśmiechem jaki zawsze widniał na jej twarzy. Zacząłem się zastanawiać czy
jeszcze kiedykolwiek go zobaczę…
- A ty? – nie mogłem powstrzymać kokieteryjnego uśmiechu. Od
razu odwróciła wzrok.
- Powiedzmy, że nie mam teraz czasu na facetów. – wzruszyła
ramionami.
- A co cię tak zajmuje? – nachalnie chłonąłem wzrokiem jej
twarz, mając gdzieś to, że może jej się to wydawać trochę dziwne. – Przejdziemy
się…?
Wyszliśmy na zewnątrz. Nadal nie uzyskałem odpowiedzi na
zadane pytanie. Chciałem ją objąć, ale strąciła moją rękę. Usiedliśmy gdzieś na
ławce, cały czas milcząc.
- Słuchaj, Andy… - zacząłem i westchnąłem cicho, nie wiedząc
jak mam to dalej ubrać w słowa. – Kurwa, no… po prostu przepraszam. Cholernie
cie przepraszam, za to co zrobiłem. Wiem, że pewnie mi nie wybaczysz. Kurwa,
nawet tego od ciebie nie wymaga. Wiem, że nie zasługuje. Chcę tylko, żebyśmy
czasem zamienili ze sobą parę słów… chcę żebyś wiedziała, że… Że kurwa, tęsknię
za tobą. I żałuje. Żałuje tego, że wtedy byłem takim zjebanym, egoistycznym
gnojem i że tak cię potraktowałem… jeszcze raz cię przepraszam… - tak… nie
wiedziałem co powiedzieć, ale jak już zacząłem, to rozgadałem się niemal jak
Axl. Wyrzuciłem z siebie wszystko i nagle poczułem się jakoś tak kurewsko lekko
i zajebiście, że aż sobie głęboko odetchnąłem. Spojrzałem na nią niepewny jej
reakcji. Wpatrywała się w swoje trampki, milcząc przez parę sekund, które
zdawały mi się być godzinami.
- Już dawno ci wybaczyłam… - usłyszałem po chwili. – Sama
popełniłam mnóstwo błędów. Miałam do ciebie żal, ale po tych wszystkich latach…
Nie chowam urazy. – uśmiechnęła się lekko, spoglądając na mnie. Dostrzegłem w
tym uśmiechu cień tego prawdziwego. – Dziękuję że przeprosiłeś. Znam cię i wiem, że to naprawdę wielki wysiłek dla ciebie, twojego ego i męskiej dumy. Doceniam to. –
zaśmiała się cicho.
- Cholera, jak dawno już nie słyszałem tego cudownego
śmiechu… - ups, kurwa. Nie chciałem mówić tego na głos. – Ładnie ci w
czerwonym. – mrugnąłem do niej, widząc jak się rumieni.
Rozmawialiśmy jeszcze chyba z godzinę. Głównie wypytywała
mnie jak sobie radziłem po przyjeździe do LA, o sobie jakoś nie chciała za dużo
mówić. Odprowadziłem ją do domu po pierwszej.
- Dzięki za dzisiaj… - uśmiechnęła się lekko, odwracając się
do mnie kiedy już otworzyła drzwi.
- To ja dziękuję. Że w ogóle… zechciałaś ze mną gadać. –
pokręciła przecząco głową i uśmiechnęła się.
- Daj spokój. Słuchaj… może wpadniesz do mnie jutro..?
Znaczy… dzisiaj.
- Jasne. – w myślach skakałem z radości jak jakiś debil. – O
której? Ja mogę o każdej porze.
- Po południu. Trzynasta, czternasta…? To do zobaczenia. –
zbliżyła się do mnie niepewnie i pocałowała w policzek, po czym zniknęła za
drzwiami.
Czułem się tak zajebisty, jak nigdy dotąd. Delikatnie
dotknąłem miejsca w którym jej usta zetknęły się z moją skórą. Wróciłem do domu
w niezniszczalnie dobrym nastroju. Umyłem się, wziąłem działkę i położyłem się
spać. Nie mogłem się już kurwa doczekać jutra. Znaczy… dzisiaj.
Obudziłem się akurat jakoś przed dwunastą. Przeciągnąłem się
leniwie i leżałem tak chwilę, wpatrując się w sufit. Zastanawiałem się, czy to
nie był tylko sen. Wtedy na mojej zajebistej twarzy pojawił się szeroki
uśmiech, bo zdałem sobie sprawę z tego, że to była kurwa rzeczywistość.
Nadzwyczaj żwawo wyskoczyłem z łóżka i poszedłem się umyć. Tym razem nawet się
kurwa ogoliłem i umyłem zęby. To było coś. Ubrałem się jeszcze zajebiściej niż
zwykle i użyłbym też jakichś perfum, ale takowych nie posiadałem. Kiedy byłem
już gotowy do wymarszu, było trochę po dwunastej. Chyba nie obrazi się, jak
przyjdę przed czasem? No ależ skąd, kurwa. Tak więc w końcu znalazłem się przed
jej drzwiami i już miałem zapukać, kiedy coś mnie kurwa sparaliżowało. Ja
jebie, trema. Normalnie w myślach wyśmiewałem sam siebie, ale serio się bałem.
Bałem się zobaczyć Andy z jakimś dzieciakiem na rękach. Bałem się tego, o czym
możemy rozmawiać. Bałem się w ogóle postawić nogę w jej domu. To było tak
cholernie głupie, że aż nie będę tego dłużej komentować. W końcu przełamałem
się i kulturalnie zadzwoniłem dzwonkiem. Chwilę później otworzył mi jej
uśmiech.
- Izzy. – wypowiedziała moje zajebiste imię i przytuliła.
Odwzajemniłem gest, czując się jak za starych, dobrych czasów. Wszedłem do
środka i rozejrzałem się trochę niepewnie. Mieszkanie było skromne, małe, ale
przytulne. – Herbaty, kawy?
- Piwa…? – odpowiedział mi jej śmiech. Taki którego dawno
już nie słyszałem. To było to. Już po chwili siedzieliśmy na kanapie w salonie,
popijając schłodzone piwo i rozmawiając o czym tylko się dało. I wtedy zjawił
się on. Zamarłem z butelką w połowie drogi do ust. Ten dzieciak nie miał dwóch lat. Miał, kurwa, z pięć. To
kiedy ona musiała wpaść? Jeszcze w szkole…?! Przez chwilę poczułem taki
kurewski ucisk w gardle. A jak ten bachor jest Axla…?!
- Kenneth… To jest Izzy. Mój przyjaciel. – młody patrzył na
mnie chwile spode łba i wyciągnął w moją stronę rączkę, którą uścisnąłem. Był
całkiem wysoki jak na takiego gówniarza. Miał dłuższe, upięte w kucyk, ciemne
włosy i brązowe oczy.
- Cześć, mały. – wysiliłem się na uśmiech.
- Sam jestes mały. – mruknął niezbyt
zachęcającym tonem i posyłając mi mordercze spojrzenie, zniknął w
pokoju. Wyglądałem co najmniej jakbym zobaczył ducha.
- Wybacz… - Andy zaśmiała się trochę nerwowo i odgarnęła
sobie włosy z zajebistej twarzyczki.
- Nie ma sprawy. Ma charakterek… poradzi sobie w LA. –
zaśmiałem się tylko cicho i dokończyłem piwo. Chciałem zapytać, kto jest ojcem.
Młody cholernie mi kogoś przypominał, nie mogłem jednak przypomnieć sobie kogo.
Myślałem nad tym, co gdyby faktycznie był dzieciakiem Axla. Nie mam bladego
pojęcia co bym wtedy zrobił. Chyba kurwa, rzucił się z pierdolonego mostu. W
każdym razie nie miałem odwagi żeby ją o to zapytać.
- Słuchaj… masz możliwość zostawienia go z kimś na noc i…
dasz zaprosić się do baru? – warto próbować.
- Właściwie… Mogę zadzwonić po przyjaciółkę… Nie wiem… -
unikała mojego wzroku i zaczęła bawić się włosami, co robiła zawsze kiedy coś
jej się nie podobało i się nad tym zastanawiała.
- Daj spokój… co ci szkodzi… - nie poddawałem się,
zachęcając ją do wyjścia. W końcu uległa mojemu urokowi.
Spotkaliśmy się przed Roxy, piliśmy, miło spędziliśmy
wieczór… Dobra, kurwa, nie tak miło jak oczekiwałem i jak bym chciał, bo grała
wielce niedostępną, a ja nie chciałem popsuć naszych, dopiero co odbudowanych,
kontaktów. Starałem się powstrzymywać więc moje męskie instynkty i po pierwszej
grzecznie odprowadziłem ją do domu.
- Dzięki za wieczór. – uśmiechnęła się promiennie, a ja
automatycznie zaraz po niej.
- Nie ma sprawy. Mam nadzieję że będzie takich więcej. –
bezwiednie położyłem dłonie na jej talii. Nie wiem, samo się tak jakoś zrobiło.
Ale nie protestowała, tylko przytuliła się do mnie niby na pożegnanie. Objąłem
ją, nie mając ochoty wypuszczać. I też tego nie uczyniłem. Zaśmiała się cicho,
ale nie próbowała się wyrwać.
- Tęskniłam za tobą… - wyrzuciła z siebie po chwili. Czułem, że chciała dodać coś jeszcze, ale nie zrobiła tego. Mimo to… i tak zrobiło mi
się tak jakoś… ciepło na sercu.
- Ja za tobą też. – Właściwie… nie skłamałem. Może i często o niej
nie myślałem, ale podświadomie czułem w sobie jakąś taką jebaną pustkę… nie
znam kurwa mniej poetyckiego wyrażenia więc zostanie to. – Mogę u ciebie
zostać…? Proooooosze…. Nie puszczę cie. – nie wiem czemu z tym wypaliłem. Tak,
chciałem ją przelecieć, ale wiedziałem, że nie ma co liczyć na to, że stanie się to jakoś teraz. Odsunęła się i
spojrzała na mnie jak na skończonego idiotę. Właśnie tego się spodziewałem.
- Izzy… - westchnęła. – W sumie… niech stracę. – wzruszyła
ramionami i otwarła nam drzwi. Tego się akurat
nie spodziewałem. Lekko zaskoczony wszedłem do środka i obserwowałem jak
schyla się, żeby zdjąć buty, jednocześnie zapewniając mi zajebisty widok na jej
tyłek.
- Nie mam dla ciebie żadnych ciuchów…
- Mogę nago. – wzruszyłem ramionami. Spojrzała na mnie
wymownie, co uświadomiło mi że był to zły pomysł.
- Poczekaj chwilę. – poszła do pokoju i po chwili
wróciła stamtąd z ręcznikiem i
bokserkami.
- Spie w nich czasem, powinny się nadać. – dała mi rzeczy i
pokazała łazienkę. Tam też się skierowałem. Umyłem się, założyłem te bokserki,
które w gruncie rzeczy byłyby całkiem okay, gdyby nie fakt, że były w różowe
jednorożce. Kto, do chuja, produkuje męskie bokserki w jednorożce?! Wyszedłem z
łazienki, świecąc zajebistością mojej klaty i rozejrzałem się za Andy. Byłem na
tyle inteligentny, że sam wpadłem na to, żeby nie krzyczeć, bo obudzę młodego.
Wtem Andy zaciągnęła mnie do sypialni (brzmi dwuznacznie, wiem) i kurwa wyszła,
więc nie, nie było dzikiego seksu. Przynajmniej na razie. Usłyszałem jak
rozmawia z jakąś dziewczyną, dziękuje jej, a tamta wychodzi.
- Musiałam pożegnać się Tatianą. – wróciła do mnie z
wyjaśnieniami.
- Czemu mnie przed nią ukrywasz? – zapytałem łagodnie i
usiadłem na łóżku, wpatrując się w nią. Wzruszyła ramionami, wyraźnie lekko
zmieszana.
- Nie ukrywam… Poczekaj tutaj, pójdę się umyć i zaraz wrócę.
No i grzecznie
czekałem. Po paru minutach weszła do pokoju, ubrana w obcisłe, dość krótkie
spodenki od piżamy i białą koszulkę na ramiączkach, która miała całkiem
interesujący dekolt. Położyła się obok mnie i zakryła swoje zajebiste ciało
kołdrą, co nakazało mi powstrzymać jęk zawodu. Położyłem się na boku i oparłem
na łokciu, obserwując ją.
- Czemu tak na mnie patrzysz…? – uśmiechnęła się lekko.
- A czemu nie…? Po prostu zastanawiam się jak możesz być
jeszcze piękniejsza niż wtedy… - od tej romantycznej strony mnie jeszcze nie
znaliście, co? Przyznam, że ja siebie też. Nie wiem dlaczego rzuciłem takim
tandetnym tekstem.
- Izzy… proszę cię. – uśmiech zszedł jej z twarzy i
odwróciła się do mnie plecami. Wpatrywałem się w nią chwilę, zbity z tropu.
- Ale… co?
- Przestań. Nie dam ci dupy po paru komplementach, wybacz
jeśli się zawiodłeś…
Zawiodłem się. Nie powiem, że nie. Ugryzłem się też w język,
chcąc jej powiedzieć, że ostatnim razem obyło się nawet bez komplementów.
- Mogę się chociaż przytulić…?
Na to pytanie nie otrzymałem odpowiedzi. Przygarnąłem więc
ja do siebie i musnąłem ustami jej szyję. Wtuliłem twarz w jej włosy i tak
właśnie zasnęliśmy. Było… o wiele lepiej niż z dziwkami. Cholernie przyjemne
było też uczucie posiadanie blisko kogoś, na kim ci zależy.
AAA JARAM SIĘ! To jest cholernie zajebiste! Świetnie piszesz i kurde dzięki Tobie Izzy jest jeszcze bardziej zajebisty niż zazwyczaj, o ile to w ogóle możliwe. Kocham go XD Teksty są powalające!
OdpowiedzUsuń"Znaczy, ja oślepiałem je bardziej, to chyba oczywiste." XD No pewnie, że tak xD
AAA! Andy i Izzy ze sobą gadają! I nawet śpią w jednym łóżku! Jaram się tym jak pochodnia :D
Kenneth nie jest synem Axla, mówcie sobie co chcecie, ale ja uznaję tylko rudych synów Axla XD Ale ten mały (Sama jesteś mała, Fev!) wydawał się Izzyemu znajomy... hmm... >:D Wyczuwam jeszcze lepszą akcje w następnych rozdziałach. O ile będą... muszą być!!! PISZ DALEJ! Jesteś naprawdę świetna, wierz mi. Dużo w życiu przeczytałam i mogę zaliczyć Twojego bloga do grona tych najlepszych!
Opisalaś właściwie całą historię powstania Gunsów, a nie było nudno i wszystko ocieka zajebistoscią. Masz oryginalny pomysł i zajebiscie piszesz! Nie kończ tego ;________________________;
Czym ja się będę zachwycać!? Czym?!
Ja chcę się zachwycać Andy i Izzym i nawet Kennethem, bo stwierdzam, że go lubię! I kropka, o.
;_;
Tak jak Fever Ci napisała zrobiła reklamę. Tak więc przeczytałam. I muszę powiedzieć, że to jedeno z najzajebistszych opowiadań ever. Oddajesz tutaj niepowtarzalną zajebistość Izzy'ego. Czytając to miałam wrażenie jakbym czytała bardzo dokładną biografię zespołu. Bardzo podoba mi się ta forma. Naprawdę szkoda byłoby gdybyś przestała to pisać.
OdpowiedzUsuńTeraz trochę do rozdziału. Teksty są zajebiste. Szczególnie te w których widać że Izzy wcale nie ma niskiej samooceny. Wręcz jest odwrotnie. To jak stwierdza swą zajebistość jest świetne.
Kenneth. Nie wierzę że to syn Axla. Aczkolwiek gdyby tak było niewątpliwie byłoby to duże zaskoczenie.
Ale oczywiście muszę Ci napisać coś co mi się nie spodobało bo nie byłabym sobą (jestem pesymistą i zawsze doszukuję się dziury w całym). A więc nie podoba mi się taka jedna malutka rzecz, mianowicie to że tak długo się nie widzieli a Stradlin chciał ją przelecieć. Ale Ty się tym nie przejmuj bo pokazałaś prawdziwego Izzy'ego a ja muszę mieć na co narzekać.
Mam nadzieję że nie przestaniesz pisać i niedługo będę mieć ten zaszczyt przeczytania następnego rozdziału.
.
Zostałaś nominowana do Liebster Award. Więcej informacji tu ----> http://there-are-more-stars-in-the-sky.blogspot.com/2013/09/liebster-award.html
OdpowiedzUsuńOoo.... <3
OdpowiedzUsuńIzzy jest w Twoim wydaniu niesamowity. Taki prawdziwy, realistyczny, że mam wrażenie że stoję obok i mogłabym go dotknąć ;) To świetne uczucie.
Ale może od początku. Rewelacyjny, zabawny początek. Zwłaszcza fragment o wypier.doleniu bębnów Adlera. No po prostu muahahaha xD
Uwielbiam Andy. Ona jest taką postacią...której zwyczajnie nie da się nie lubić. I mam nadzieję, że jednak napiszesz dalszy ciąg i ona w końcu będzie z Izzym, będą sobie żyli długo i szczęśliwie etc etc ;) A, i dalej mam przeczucie że jej dziecko jest dzieckiem Stradlina. No nawet charakterek ma po nim.
Oddzielne gratulacje należą się za bokserki w różowe jednorożce!:D
A minus masz za to, ze mi nie powiedziałaś, że dodałaś coś nowego;)