7 września 2013

Episode Six


Rose przystał na plan Duffa po kolejnej kłótni, w czasie której doszło do rękoczynów i złamał Tracii’emu nos. Axl za to skończył na ostrym dyżurze ze statywem wbitym w głowę. A… a nie, ta część ze statywem to akurat był mój sen. Axl wyszedł z tego niestety cały i zdrowy. Dzień później poszedł do Tower Records, gdzie pracował jakiś czas z Hudsonem (dopóki nie wyjebali go za podburzanie i rozpijanie pracowników) i złożył mu propozycje grania z nami. Kudłaty mulat nie był zbytnio przekonany, ale w końcu zdecydował się na współpracę. Lubiliśmy się... irytował mnie jednak fakt, że wpierdalał się ze swoją gitarą ponad wszystkich,  nie koniecznie odpowiadał mu bas i druga gitara, i często po prostu nas ignorował, grając po swojemu.  Trzeba mu przyznać, że swego czasu zachowywał się jak zarozumiały, rozpieszczony kutas.
Duff, zadowolony ze zmiany gitarzysty, z tego szczęścia zorganizował nam nawet trasę.  Pięć koncertów i to kurwa płatnych. Do dziś nie wiem jak udało mu się to osiągnąć,  kurwa, ale byłem z siebie zajebiście dumny. No, z niego też oczywiście, ale z siebie bardziej, bo od samego początku wiedziałem przecież, że ten punkor z Seattle był darem od niebios. Kiedy tak siedzieliśmy u McKagana i rozentuzjazmowani wyobrażaliśmy sobie jak będzie wyglądać nasza pierwsza trasa, Jason jakoś dziwnie zbladł. Chyba nie spodobała mu się opcja przejechania prawie dwóch tysięcy kilometrów z… no… nami. Nikt jednak jakoś specjalnie nie przejął się jego odejściem. Oprócz Duffa oczywiście, który od razu zaczął panikować. Pamiętam że niecałe parę sekund po opuszczeniu lokalu przez Jasona, Slash sięgnął po telefon wykręcając numer jakiegoś swojego kumpla,  a niecałą godzinę później w drzwiach zjawił się wyszczerzony, opalony blondyn rodem ze słonecznego patrolu. Brakowało tylko desek surfingowych w miejsce bębnów. Przywitał się, rozłożył swój zestaw, o parę razy bardziej rozbudowany niż tego oczekiwaliśmy i zaczął grać. Był dobry. Nawet bardzo. Kipiała z niego energia kiedy napierdalał w te wszystkie bębny, a uśmiech nie schodził mu z twarzy. Po paru minutach wstał, zakręcił pałeczkami i podrzucił w górę, chcąc później ostentacyjnie je złapać. Skończyło się na tym, że jedna po drugiej przypierdoliły mu w głowę. Ten ostatni akt urzekł nas tak bardzo, że przyjęliśmy Adlera bezapelacyjnie. Pozostała jednak kwestia nadmiaru bębnów. Nikt z nas nie miał serca kazać mu ich wyjebać, poszliśmy mu więc na rękę i kiedy blondyn polazł do kibla, wypierdoliliśmy ich część przez balkon wychodzący na tyły budynku. Kiedy wrócił, poświęcił prawie pół godziny na sprawdzanie czy nie zgubił ich w drodze do kibla, albo czy czasami nie ma ich w którejś kieszeni, aż w końcu darował sobie i zagraliśmy pierwszą piosenkę całą piątką. Od razu wiedziałem, że to było to. Slash oswoił się już z tym, że nie jest jedynym członkiem zespołu który szarpie struny, Steven idealnie wybijał dla nas rytm, a kiedy wszedł Axl z wokalem od razu to poczuliśmy, cała piątka. To coś, ten dreszcz, od razu pojawiła się między nami chemia. Tak, brzmi to pedalsko w chuj, ale tak właśnie było. Graliśmy do późnego wieczora, a potem poszliśmy się najebać w ramach zacieśniania więzów. Dwa dni prób później, byliśmy już w naszej pierwszej trasie. Skołowaliśmy samochód od Jacka, mojego i Axla byłego współlokatora i wyruszyliśmy w piątkę, z całym sprzętem w przyczepie w stronę Seattle.

Pierwsze komplikacje pojawiły się parę kilometrów za Los Angeles. Auto odmówiło dalszej współpracy i byliśmy zmuszeni dopchać tego złoma na pierwszą stację jaka była po drodze, a była ona oddalona o jakiś kilometr od nas. Szczęście w nieszczęściu. Wszyscy byliśmy cholernie wkurwieni. Duff poszedł zaopatrzyć nas w zimne piwa, ja i Slash staliśmy, opierając się o samochód i paląc. Axl starał się myśleć, a Steven miał wyjebane. W końcu przyszedł nasz basista z alkoholem i podjęliśmy decyzję. Zapierdalamy łapać stopa, bo nie opłaca nam się czekać na zbawienie na tym zadupiu. Tak więc przez kolejne godziny staliśmy przy drodze i staraliśmy się kogoś złapać. Zaczęło się już ściemniać, kiedy w końcu jakiś stuknięty kierowca tira zatrzymał się żeby nas zabrać. Prawie dwadzieścia godzin wysłuchiwania jego bełkotu i wąchania smrodu jego i naszej piątki. To było ponad wszystko, kurwa. Już chyba wolałbym wtedy zapierdalać piechotą. Po tych najgorszych godzinach mojego zasranego życia wysiedliśmy z tej ciężarówki i postanowiliśmy dotrzeć do Seattle w jakikolwiek inny sposób. Tak, do Seattle, czyli tam gdzie miał być ostatni z naszych pięciu koncertów. Niestety, tamte cztery poszły się jebać, bo i tak byśmy na nie nie zdążyli. Żadne z nas jednak jakoś specjalnie się tym nie przejmowało, dla każdego najbardziej liczył się właśnie ten ostatni koncert w Seattle. Tylko on nam został i musieliśmy dopiąć swego. Po prostu, kurwa, musieliśmy. Dotarliśmy do tego nieszczęsnego miasta parę godzin przed koncertem. Kumpel Duffa, Joe przyszykował dla nas imprezę powitalną. To było coś. Po tych dniach męczarni w końcu alkohol, narkotyki i laski. McKagan skołował od zaprzyjaźnionego zespołu perkusję i wzmacniacze, i po zrelaksowaniu się na imprezie przyszedł czas na koncert. Może nie był profesjonalnym koncertem jaki sobie wyobrażaliśmy, może nie graliśmy na wielkiej scenie tylko w zatęchłym pubie dla punków i nie trwało to więcej niż pół godziny, ale i tak było zajebiście. Zagraliśmy wszyscy razem, przekazaliśmy to co chcieliśmy, pokazaliśmy się poza sceną LA i przede wszystkim kurwa, udało nam się. Byłem z siebie zajebiście dumny. No dobra, z NAS. Siedzieliśmy i imprezowaliśmy w Seattle jeszcze chyba trzy dni, aż jakaś laska zaoferowała się że podwiezie nas do LA. Bez zbędnych pytań wjebaliśmy się do jej samochodu i wyruszyliśmy do domu. Kurwa, i to była kolejna wyczerpująca, nieprzyjemna i ogólnie chujowa podróż. Kiedy już wróciliśmy do Hollywood, miałem ochotę paść na kolana i całować betonowa ziemię.
- Stęskniłem się za tym zanieczyszczonym powietrzem. – mruknął Slash, biorąc głęboki oddech a chwilę potem odpalając papierosa.
- Idziemy się dzisiaj najebać. – Zarządził Axl, na co wszyscy chętnie przystaliśmy.

Każdy z nas miał po dwadzieścia dolców, które otrzymaliśmy za koncert w Seattle. Zgodnie ustaliliśmy, że najlepszym sposobem na wydanie ich będzie przepicie. Poszliśmy do Roxy, korzystając z tego że ktoś dzisiaj grał i Slash z Adlerem mogli spokojnie wejść do środka. Akurat na scenie był jakiś młody, glamowy zespół. Skończyli przed dwudziestą trzecią i w końcu dało radę normalnie porozmawiać. Mimo to ja nadal wgapiałem się beznamiętnie w stół, sącząc swoje wino i myślałem nad tym gdzie podziewa się Andy. Po prostu nie mogłem się od niej odpędzić, ciągle siedziała mi w głowie. Miałem do niej tyle pytań. Chciałem… kurwa, przeprosić. Wtedy miałem na wszystko wyjebane. Teraz w sumie nie wiele się zmieniło, ale wiem że w stosunku do niej postąpiłem niesłusznie. Nie powinienem być taki ostry. Moje odczucia co do niej zmieniały się częściej niż wcześniejsze składy zespołów. Nie panowałem nad tym, w jednej chwili jej nienawidziłem, w drugiej cholernie za nią tęskniłem i było mi jej szkoda. To było pojebane i powoli zaczynało mnie męczyć. No bo ileż można? Pół roku temu zobaczyłem ją za barem, zamieniliśmy parę słów i jeb. Ciągle siedzi mi w głowie. Wstałem, żeby wyjść zapalić. Przed Rainbow stało od chuja ludzi, dzieciaki łaziły po ulicy, w ciemniejszych uliczkach pomiędzy budynkami co chwila znikały jakieś osoby, żeby po chwili wyjść stamtąd z prochami w kieszeni. Skończyłem palić i rozejrzałem się jeszcze raz. Jestem tu już sześć lat. Sześć, pierdolonych lat. Mogę śmiało nazywać to miejsce domem.

Następny dzień spędziliśmy na próbach w Silverlake. Vicky pomogła załatwić nam salę do ćwiczeń, gdzie mogliśmy spędzać całe dnie, czasem nawet tam spaliśmy. Choć możliwe jest też, że tylko nam się wydawało, że możemy tam tyle siedzieć… W każdym razie nikt nas nie upominał. Pod koniec lipca oblewaliśmy urodziny Slasha. Akurat graliśmy wtedy w The Troubadour i  był to jeden z lepszych koncertów. Axl się nie spóźnił, skrzeczał i wił się w ten swój pokraczny sposób, doprowadzając laski do orgazmu. Slash miał na głowie cylinder, który sprawił sobie na urodziny i który jakimś magicznym sposobem nie spadał mu z głowy kiedy ten skakał z gitarą i wyginał się o sto osiemdziesiąt stopni do tyłu. Steven napierdalał w bębny, chuj wie skąd czerpiąc pokłady energii. Duff i ja graliśmy razem, wspomagając Axla w wokalu i oślepiając laski naszą zajebistością. Znaczy, ja oślepiałem je bardziej, to chyba oczywiste. W połowie koncertu stało się coś, o czym nigdy nie pomyślałbym, że może się stać. Przy barze ujrzałem Andy, popijającą jakiś drink i wpatrującą się we mnie. Aż przestałem grać na chwile. Nie patrzyła na Axla. Na żadnego z tych debili, tylko na mnie. Nawet się lekko uśmiechała. Z transu wyrwało mnie dopiero szturchnięcie Duffa. Przeszedłem na drugą stronę sceny, złapałem rytm i znowu włączyłem się do gry. Co chwila spoglądałem na nią,  jakby chcąc się upewnić czy nie mam jakichś dziwnych wizji albo omamów, na przykład na skutek prochów. Ale nie. Była tam, naprawdę tam była. Jeszcze tylko dwie piosenki, tylko dwie. To powtarzałem sobie w głowie jak mantrę, chcąc jak najszybciej zejść ze sceny i do niej podejść. Przywitać się z nią, przytulić.

- Byliście świetni. Nie wiedziałam. że to ty grasz w tym sławnym Guns N’ Roses. – Tymi właśnie słowami mnie przywitała, kiedy podleciałem do niej jak głupi, od razu po odstawieniu gitary.
- Sławnym…? – uniosłem brew, zdziwiony określeniem.
- Wszyscy na Sunset o was mówią. Dziewczyny nie marzą o niczym innym, jak żeby znaleźć się sam na sam z którymś z piątki przystojniaków. – puściła mi oczko, cały czas się uśmiechając. Nie był to wymuszony uśmiech, nie był też tym smutnym uśmiechem który widziałem kiedy zobaczyłem ją pierwszy raz w LA, ale nie był też tym cudownym, ciepłym uśmiechem jaki zawsze widniał na jej twarzy. Zacząłem się zastanawiać czy jeszcze kiedykolwiek go zobaczę…
- A ty? – nie mogłem powstrzymać kokieteryjnego uśmiechu. Od razu odwróciła wzrok.
- Powiedzmy, że nie mam teraz czasu na facetów. – wzruszyła ramionami.
- A co cię tak zajmuje? – nachalnie chłonąłem wzrokiem jej twarz, mając gdzieś to, że może jej się to wydawać trochę dziwne. – Przejdziemy się…?
Wyszliśmy na zewnątrz. Nadal nie uzyskałem odpowiedzi na zadane pytanie. Chciałem ją objąć, ale strąciła moją rękę. Usiedliśmy gdzieś na ławce, cały czas milcząc.
- Słuchaj, Andy… - zacząłem i westchnąłem cicho, nie wiedząc jak mam to dalej ubrać w słowa. – Kurwa, no… po prostu przepraszam. Cholernie cie przepraszam, za to co zrobiłem. Wiem, że pewnie mi nie wybaczysz. Kurwa, nawet tego od ciebie nie wymaga. Wiem, że nie zasługuje. Chcę tylko, żebyśmy czasem zamienili ze sobą parę słów… chcę żebyś wiedziała, że… Że kurwa, tęsknię za tobą. I żałuje. Żałuje tego, że wtedy byłem takim zjebanym, egoistycznym gnojem i że tak cię potraktowałem… jeszcze raz cię przepraszam… - tak… nie wiedziałem co powiedzieć, ale jak już zacząłem, to rozgadałem się niemal jak Axl. Wyrzuciłem z siebie wszystko i nagle poczułem się jakoś tak kurewsko lekko i zajebiście, że aż sobie głęboko odetchnąłem. Spojrzałem na nią niepewny jej reakcji. Wpatrywała się w swoje trampki, milcząc przez parę sekund, które zdawały mi się być godzinami.
- Już dawno ci wybaczyłam… - usłyszałem po chwili. – Sama popełniłam mnóstwo błędów. Miałam do ciebie żal, ale po tych wszystkich latach… Nie chowam urazy. – uśmiechnęła się lekko, spoglądając na mnie. Dostrzegłem w tym uśmiechu cień tego prawdziwego. – Dziękuję że przeprosiłeś. Znam cię i wiem, że to naprawdę wielki wysiłek dla ciebie, twojego ego i męskiej dumy. Doceniam to. – zaśmiała się cicho.
- Cholera, jak dawno już nie słyszałem tego cudownego śmiechu… - ups, kurwa. Nie chciałem mówić tego na głos. – Ładnie ci w czerwonym. – mrugnąłem do niej, widząc jak się rumieni.

Rozmawialiśmy jeszcze chyba z godzinę. Głównie wypytywała mnie jak sobie radziłem po przyjeździe do LA, o sobie jakoś nie chciała za dużo mówić. Odprowadziłem ją do domu po pierwszej.
- Dzięki za dzisiaj… - uśmiechnęła się lekko, odwracając się do mnie kiedy już otworzyła drzwi.
- To ja dziękuję. Że w ogóle… zechciałaś ze mną gadać. – pokręciła przecząco głową i uśmiechnęła się.
- Daj spokój. Słuchaj… może wpadniesz do mnie jutro..? Znaczy… dzisiaj.
- Jasne. – w myślach skakałem z radości jak jakiś debil. – O której? Ja mogę o każdej porze.
- Po południu. Trzynasta, czternasta…? To do zobaczenia. – zbliżyła się do mnie niepewnie i pocałowała w policzek, po czym zniknęła za drzwiami.
Czułem się tak zajebisty, jak nigdy dotąd. Delikatnie dotknąłem miejsca w którym jej usta zetknęły się z moją skórą. Wróciłem do domu w niezniszczalnie dobrym nastroju. Umyłem się, wziąłem działkę i położyłem się spać. Nie mogłem się już kurwa doczekać jutra. Znaczy… dzisiaj.
Obudziłem się akurat jakoś przed dwunastą. Przeciągnąłem się leniwie i leżałem tak chwilę, wpatrując się w sufit. Zastanawiałem się, czy to nie był tylko sen. Wtedy na mojej zajebistej twarzy pojawił się szeroki uśmiech, bo zdałem sobie sprawę z tego, że to była kurwa rzeczywistość. Nadzwyczaj żwawo wyskoczyłem z łóżka i poszedłem się umyć. Tym razem nawet się kurwa ogoliłem i umyłem zęby. To było coś. Ubrałem się jeszcze zajebiściej niż zwykle i użyłbym też jakichś perfum, ale takowych nie posiadałem. Kiedy byłem już gotowy do wymarszu, było trochę po dwunastej. Chyba nie obrazi się, jak przyjdę przed czasem? No ależ skąd, kurwa. Tak więc w końcu znalazłem się przed jej drzwiami i już miałem zapukać, kiedy coś mnie kurwa sparaliżowało. Ja jebie, trema. Normalnie w myślach wyśmiewałem sam siebie, ale serio się bałem. Bałem się zobaczyć Andy z jakimś dzieciakiem na rękach. Bałem się tego, o czym możemy rozmawiać. Bałem się w ogóle postawić nogę w jej domu. To było tak cholernie głupie, że aż nie będę tego dłużej komentować. W końcu przełamałem się i kulturalnie zadzwoniłem dzwonkiem. Chwilę później otworzył mi jej uśmiech.
- Izzy. – wypowiedziała moje zajebiste imię i przytuliła. Odwzajemniłem gest, czując się jak za starych, dobrych czasów. Wszedłem do środka i rozejrzałem się trochę niepewnie. Mieszkanie było skromne, małe, ale przytulne. – Herbaty, kawy?
- Piwa…? – odpowiedział mi jej śmiech. Taki którego dawno już nie słyszałem. To było to. Już po chwili siedzieliśmy na kanapie w salonie, popijając schłodzone piwo i rozmawiając o czym tylko się dało. I wtedy zjawił się on. Zamarłem z butelką w połowie drogi do ust. Ten dzieciak  nie miał dwóch lat. Miał, kurwa, z pięć. To kiedy ona musiała wpaść? Jeszcze w szkole…?! Przez chwilę poczułem taki kurewski ucisk w gardle. A jak ten bachor jest Axla…?!
- Kenneth… To jest Izzy. Mój przyjaciel. – młody patrzył na mnie chwile spode łba i wyciągnął w moją stronę rączkę, którą uścisnąłem. Był całkiem wysoki jak na takiego gówniarza. Miał dłuższe, upięte w kucyk, ciemne włosy i brązowe oczy.
- Cześć, mały. – wysiliłem się na uśmiech.
- Sam jestes mały. – mruknął niezbyt zachęcającym tonem i posyłając mi mordercze spojrzenie, zniknął w pokoju. Wyglądałem co najmniej jakbym zobaczył ducha.
- Wybacz… - Andy zaśmiała się trochę nerwowo i odgarnęła sobie włosy z zajebistej twarzyczki.
- Nie ma sprawy. Ma charakterek… poradzi sobie w LA. – zaśmiałem się tylko cicho i dokończyłem piwo. Chciałem zapytać, kto jest ojcem. Młody cholernie mi kogoś przypominał, nie mogłem jednak przypomnieć sobie kogo. Myślałem nad tym, co gdyby faktycznie był dzieciakiem Axla. Nie mam bladego pojęcia co bym wtedy zrobił. Chyba kurwa, rzucił się z pierdolonego mostu. W każdym razie nie miałem odwagi żeby ją o to zapytać.
- Słuchaj… masz możliwość zostawienia go z kimś na noc i… dasz zaprosić się do baru? – warto próbować.
- Właściwie… Mogę zadzwonić po przyjaciółkę… Nie wiem… - unikała mojego wzroku i zaczęła bawić się włosami, co robiła zawsze kiedy coś jej się nie podobało i się nad tym zastanawiała.
- Daj spokój… co ci szkodzi… - nie poddawałem się, zachęcając ją do wyjścia. W końcu uległa mojemu urokowi.

Spotkaliśmy się przed Roxy, piliśmy, miło spędziliśmy wieczór… Dobra, kurwa, nie tak miło jak oczekiwałem i jak bym chciał, bo grała wielce niedostępną, a ja nie chciałem popsuć naszych, dopiero co odbudowanych, kontaktów. Starałem się powstrzymywać więc moje męskie instynkty i po pierwszej grzecznie odprowadziłem ją do domu.
- Dzięki za wieczór. – uśmiechnęła się promiennie, a ja automatycznie zaraz po niej.
- Nie ma sprawy. Mam nadzieję że będzie takich więcej. – bezwiednie położyłem dłonie na jej talii. Nie wiem, samo się tak jakoś zrobiło. Ale nie protestowała, tylko przytuliła się do mnie niby na pożegnanie. Objąłem ją, nie mając ochoty wypuszczać. I też tego nie uczyniłem. Zaśmiała się cicho, ale nie próbowała się wyrwać.
- Tęskniłam za tobą… - wyrzuciła z siebie po chwili. Czułem, że chciała dodać coś jeszcze, ale nie zrobiła tego. Mimo to… i tak zrobiło mi się tak jakoś… ciepło na sercu.
- Ja za tobą też. – Właściwie… nie skłamałem. Może i często o niej nie myślałem, ale podświadomie czułem w sobie jakąś taką jebaną pustkę… nie znam kurwa mniej poetyckiego wyrażenia więc zostanie to. – Mogę u ciebie zostać…? Proooooosze…. Nie puszczę cie. – nie wiem czemu z tym wypaliłem. Tak, chciałem ją przelecieć, ale wiedziałem, że nie ma co liczyć na to,  że stanie się to jakoś teraz. Odsunęła się i spojrzała na mnie jak na skończonego idiotę. Właśnie tego się spodziewałem.
- Izzy… - westchnęła. – W sumie… niech stracę. – wzruszyła ramionami i otwarła nam drzwi. Tego się akurat  nie spodziewałem. Lekko zaskoczony wszedłem do środka i obserwowałem jak schyla się, żeby zdjąć buty, jednocześnie zapewniając mi zajebisty widok na jej tyłek.
- Nie mam dla ciebie żadnych ciuchów…
- Mogę nago. – wzruszyłem ramionami. Spojrzała na mnie wymownie, co uświadomiło mi że był to zły pomysł.
- Poczekaj chwilę. – poszła do pokoju i po chwili wróciła  stamtąd z ręcznikiem i bokserkami.
- Spie w nich czasem, powinny się nadać. – dała mi rzeczy i pokazała łazienkę. Tam też się skierowałem. Umyłem się, założyłem te bokserki, które w gruncie rzeczy byłyby całkiem okay, gdyby nie fakt, że były w różowe jednorożce. Kto, do chuja, produkuje męskie bokserki w jednorożce?! Wyszedłem z łazienki, świecąc zajebistością mojej klaty i rozejrzałem się za Andy. Byłem na tyle inteligentny, że sam wpadłem na to, żeby nie krzyczeć, bo obudzę młodego. Wtem Andy zaciągnęła mnie do sypialni (brzmi dwuznacznie, wiem) i kurwa wyszła, więc nie, nie było dzikiego seksu. Przynajmniej na razie. Usłyszałem jak rozmawia z jakąś dziewczyną, dziękuje jej, a tamta wychodzi.
- Musiałam pożegnać się Tatianą. – wróciła do mnie z wyjaśnieniami.
- Czemu mnie przed nią ukrywasz? – zapytałem łagodnie i usiadłem na łóżku, wpatrując się w nią. Wzruszyła ramionami, wyraźnie lekko zmieszana.
- Nie ukrywam… Poczekaj tutaj, pójdę się umyć i zaraz wrócę.
No  i grzecznie czekałem. Po paru minutach weszła do pokoju, ubrana w obcisłe, dość krótkie spodenki od piżamy i białą koszulkę na ramiączkach, która miała całkiem interesujący dekolt. Położyła się obok mnie i zakryła swoje zajebiste ciało kołdrą, co nakazało mi powstrzymać jęk zawodu. Położyłem się na boku i oparłem na łokciu, obserwując ją.
- Czemu tak na mnie patrzysz…? – uśmiechnęła się lekko.
- A czemu nie…? Po prostu zastanawiam się jak możesz być jeszcze piękniejsza niż wtedy… - od tej romantycznej strony mnie jeszcze nie znaliście, co? Przyznam, że ja siebie też. Nie wiem dlaczego rzuciłem takim tandetnym tekstem.
- Izzy… proszę cię. – uśmiech zszedł jej z twarzy i odwróciła się do mnie plecami. Wpatrywałem się w nią chwilę, zbity z tropu.
- Ale… co?
- Przestań. Nie dam ci dupy po paru komplementach, wybacz jeśli się zawiodłeś…
Zawiodłem się. Nie powiem, że nie. Ugryzłem się też w język, chcąc jej powiedzieć, że ostatnim razem obyło się nawet bez  komplementów.
- Mogę się chociaż przytulić…?

Na to pytanie nie otrzymałem odpowiedzi. Przygarnąłem więc ja do siebie i musnąłem ustami jej szyję. Wtuliłem twarz w jej włosy i tak właśnie zasnęliśmy. Było… o wiele lepiej niż z dziwkami. Cholernie przyjemne było też uczucie posiadanie blisko kogoś, na kim ci zależy. 

4 komentarze:

  1. AAA JARAM SIĘ! To jest cholernie zajebiste! Świetnie piszesz i kurde dzięki Tobie Izzy jest jeszcze bardziej zajebisty niż zazwyczaj, o ile to w ogóle możliwe. Kocham go XD Teksty są powalające!
    "Znaczy, ja oślepiałem je bardziej, to chyba oczywiste." XD No pewnie, że tak xD
    AAA! Andy i Izzy ze sobą gadają! I nawet śpią w jednym łóżku! Jaram się tym jak pochodnia :D
    Kenneth nie jest synem Axla, mówcie sobie co chcecie, ale ja uznaję tylko rudych synów Axla XD Ale ten mały (Sama jesteś mała, Fev!) wydawał się Izzyemu znajomy... hmm... >:D Wyczuwam jeszcze lepszą akcje w następnych rozdziałach. O ile będą... muszą być!!! PISZ DALEJ! Jesteś naprawdę świetna, wierz mi. Dużo w życiu przeczytałam i mogę zaliczyć Twojego bloga do grona tych najlepszych!
    Opisalaś właściwie całą historię powstania Gunsów, a nie było nudno i wszystko ocieka zajebistoscią. Masz oryginalny pomysł i zajebiscie piszesz! Nie kończ tego ;________________________;
    Czym ja się będę zachwycać!? Czym?!
    Ja chcę się zachwycać Andy i Izzym i nawet Kennethem, bo stwierdzam, że go lubię! I kropka, o.
    ;_;

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak jak Fever Ci napisała zrobiła reklamę. Tak więc przeczytałam. I muszę powiedzieć, że to jedeno z najzajebistszych opowiadań ever. Oddajesz tutaj niepowtarzalną zajebistość Izzy'ego. Czytając to miałam wrażenie jakbym czytała bardzo dokładną biografię zespołu. Bardzo podoba mi się ta forma. Naprawdę szkoda byłoby gdybyś przestała to pisać.
    Teraz trochę do rozdziału. Teksty są zajebiste. Szczególnie te w których widać że Izzy wcale nie ma niskiej samooceny. Wręcz jest odwrotnie. To jak stwierdza swą zajebistość jest świetne.
    Kenneth. Nie wierzę że to syn Axla. Aczkolwiek gdyby tak było niewątpliwie byłoby to duże zaskoczenie.
    Ale oczywiście muszę Ci napisać coś co mi się nie spodobało bo nie byłabym sobą (jestem pesymistą i zawsze doszukuję się dziury w całym). A więc nie podoba mi się taka jedna malutka rzecz, mianowicie to że tak długo się nie widzieli a Stradlin chciał ją przelecieć. Ale Ty się tym nie przejmuj bo pokazałaś prawdziwego Izzy'ego a ja muszę mieć na co narzekać.
    Mam nadzieję że nie przestaniesz pisać i niedługo będę mieć ten zaszczyt przeczytania następnego rozdziału.
    .

    OdpowiedzUsuń
  3. Zostałaś nominowana do Liebster Award. Więcej informacji tu ----> http://there-are-more-stars-in-the-sky.blogspot.com/2013/09/liebster-award.html

    OdpowiedzUsuń
  4. Ooo.... <3
    Izzy jest w Twoim wydaniu niesamowity. Taki prawdziwy, realistyczny, że mam wrażenie że stoję obok i mogłabym go dotknąć ;) To świetne uczucie.

    Ale może od początku. Rewelacyjny, zabawny początek. Zwłaszcza fragment o wypier.doleniu bębnów Adlera. No po prostu muahahaha xD
    Uwielbiam Andy. Ona jest taką postacią...której zwyczajnie nie da się nie lubić. I mam nadzieję, że jednak napiszesz dalszy ciąg i ona w końcu będzie z Izzym, będą sobie żyli długo i szczęśliwie etc etc ;) A, i dalej mam przeczucie że jej dziecko jest dzieckiem Stradlina. No nawet charakterek ma po nim.

    Oddzielne gratulacje należą się za bokserki w różowe jednorożce!:D

    A minus masz za to, ze mi nie powiedziałaś, że dodałaś coś nowego;)

    OdpowiedzUsuń